Duży w podróży
Dzień 1: Pierwszy w sezonie

Dzień 1: Pierwszy w sezonie

Pierwsza noc w namiocie. Budziłem się kilka razy, choć sam nie wiedziałem dlaczego. Być może ze względu na stres wynikający z tego co przede mną, być może przeszkadzał mi hałas dochodzący z kopalni znajdującej się w pobliżu, być może to też obawa o sprzęt, którego cześć została poza namiotem. Nie będąc pogrążony w głębokim śnie przewracałem się z boku na bok i bardziej drzemałem niż wypoczywałem. Co jakiś czas zerkałem na zegarek, choć dobrze wiedziałem, że na zewnątrz jeszcze ciemno.

Budzik w komórce ustawiony był na 6:00, ale wstałem już godzinę wcześniej. Słońce z lekką nieśmiałością zaglądało już do namiotu i nagrzewało powietrze, choć do zenitu zostało ładnych kilka godzin. Z entuzjazmem wstałem i zacząłem pakować śpiwór oraz tą część ekwipunku, która mogła znaleźć się w kajaku wcześniej niż namiot. Kasia w tym czasie spała w najlepsze. Obudził ją dopiero hałas pakowanego śpiwora.

Sprzęt był w kajaku, gdy na miejsce dotarł Rysiek. Przyjechał specjalnie, aby życzyć powodzenia w spływie i pomóc na starcie. Pożegnałem się więc z Kasią, a kolega pomógł mi przenieść ekwipunek bliżej wody brudząc sobie przy okazji buty od mułu naniesionego przez Wisłę po powodzi. Miał i tak niezłe szczęście, bo ja zapadałem się prawie po kolana jednocześnie próbując złapać równowagę.
– OK, dam już sobie radę – powiedziałem sugerując, by kolega nie brnął dalej w to małe bagienko.
Po chwili kajak był już na wodzie, a ja zainstalowałem się szybciej niż najbardziej znany system operacyjny na świecie. I to bez najmniejszego problemu! W międzyczasie Kasia i Rysio weszli na kładkę, która łączyła oba brzegi Wisły. Stamtąd zrobili mi kilka zdjęć, a ja pełen entuzjazmu chwyciłem mocno wiosło i odepchnąłem się od brzegu. Na pożegnanie pomachałem jeszcze odwracając się do tyłu. Po chwili kładka zniknęła za zakrętem.

Tak więc zostałem sam, z własnymi siłami, przemyśleniami i rzecz jasna z Wisłą, która nie bardzo przypominała tą płynącą w Krakowie. Tutaj była to wąska rzeka, zarośnięta przyozdobionymi w śmieci, niczym choinka na święta, krzakami. Czasem pojawiały się większe drzewa, a wiele z nich podmytych przez wielką wodę leżało wzdłuż koryta. Dookoła czuć było nieprzyjemny zapach mułu i ścieków trafiających z okolicznych zakładów. Nie przypuszczałem, że już tutaj – na samym początku Wisły – kwitnie proceder zrzutu brudnej wody do tej najdłuższej rzeki w Polsce. Kiedyś służyła jako środek do transportu dóbr, teraz do morza transportuje brudy.

Nurt niósł sprzęt bardzo szybko, choć dla mnie prędkość ta nie zwiastowała trudności. Nie byłem wszakże przyzwyczajony do podróżowania w ten sposób po Polsce. Ot, kilka razy na wycieczce szkolnej siedziałem w kajaku i wiosłowałem po Krutyni, ale tam nurt można raczej wyprzedzić na piechotę. Tutaj było inaczej. Piętnaście kilometrów na godzinę robi wrażenie, przy czym uważać trzeba było na wszechobecne przeszkody w korycie. Dużo powalonych drzew wpadło do Wisły, zatopiona ich część piętrzyła wodę, w innych miejscach tworzyły się małe wiry. Omijać te wszystkie atrakcje nie było łatwo, bo silny prąd ciągnął mnie tam gdzie chciał i tam gdzie mu było wygodniej. Jak trudno było się wyrwać z objęć Pani Wisły przekonałem się dosyć szybko.

Na zakręcie zobaczyłem nagromadzone drewno, śmieci i gałęzie leżące dokładnie w tym miejscu, gdzie ów nurt wesoło sobie płynął, a jednocześnie wpłynąć miałem też i ja. Po jego wewnętrznej stronie spokojna woda i szerokie przejście wołające „Tutaj! Tutaj!”. Decyzja była natychmiastowa. Ponieważ czasu na dogłębne przemyślenia i obliczenia nie było, wcisnąłem do oporu lewy pedał odpowiedzialny za ster i skręciłem kajakiem w stronę lewego brzegu. Mocne i głębokie ruchy wiosłem wyrwały sprzęt z przerażającej siły nurtu, a ten (zapewne z zemsty) popchnął jeszcze rufę kajaka odwracając mnie przodem do tyłu. Skończyło się raczej na zdziwieniu niż strachu, niemniej jednak przygoda ta pokazała z czym mam przyjemność obcować. Trzeba było zwiększyć czujność, aby w przyszłości zapobiec podobnym wydarzeniom. Z takim postanowieniem odwróciłem kajak, robiąc parkowanie prostopadłe, tak jak uczono mnie na kursie prawa jazdy, i ruszyłem w dalszą drogę.

Znów płynęło się przyjemnie, ptaki śpiewały swoje ulubione melodie, czasami jakiś wędkarz siedział na brzegu i cierpliwie czekał na zdobycz. Słońce, woda, lekki wiaterek i… ogromna tama na środku Wisły wykonana z podobnych materiałów, co poprzednia przeszkoda. Zator tym razem był na całej szerokości rzeki, więc wykluczyłem możliwość pokonania tej przeszkody drogą wodną. Oceniłem, że skoro tak silny nurt nie dał sobie rady ze stertą śmieci i gałęzi, to ja nawet nie będę próbował. „Świetnie” – pomyślałem i rozejrzałem się w poszukiwaniu dogodnego miejsca do opuszczenia mojej jednostki pływającej. Jakież było moje zdziwienie, gdy dookoła nie było nawet małej szczeliny w krzakach, przez którą mógłbym wyciągnąć kajak na stromy brzeg. Cofnąłem się więc o dobrych kilkadziesiąt metrów i po kilku minutach poszukiwań znalazłem mały tunelik między zaroślami.

„Jeszcze lepiej” – pomyślałem, stojąc prawie po kolana w błocie. Wyszedłszy z kajaka zapadłem się w klasycznym stylu, tak charakterystycznym dla typowego fajtłapy. Nie stanowiło to dla mnie jednak żadnego problemu, w przeciwieństwie do wyciągania solidnie utopionych nóg. Wreszcie po kilku krokach złapałem solidniejsze podłoże i rękoma zrobiłem większą przecinkę w zaroślach, na tyle szeroką by kajaka bez problemu przecisnął się ku górze. Operacja wyciągania sprzętu też wyglądała dosyć komicznie – kajak zamiast ku górze, zjeżdżał z powrotem do wody ciągnąc mnie trzymającego się uchwytu i jadącego jak na nartach.

Pot lał się ze mnie strumieniami, gdy ciągnąłem ten cały majdan po wysokiej trawie, a do tego w pełnym słońcu. Znalezienie miejsca do wodowania też nie było łatwe – udało się jednak zrobić podobną przecinkę, co poprzednio i po niedługim czasie znów siedziałem w kokpicie kajaka. Machanie wiosłem przychodziło mi dosyć łatwo, podobnie jak przeszkody na trasie mojego spływu. Było jeszcze przed południem, kiedy natrafiłem na dwie kolejne tamy. Na szczęście tym razem obyło się bez wychodzenia na brzeg. Moja radość i euforia nie trwały długo bo kilkanaście metrów dalej przetarła się jedna z linek steru. Może to złośliwość rzeczy martwych, a może choroby wieku dziecięcego i wszystko musi się po prostu dopasować.

Choć manewrowanie kajakiem bez steru sprawiało lekkie trudności przy tak silnym nurcie, to udało się dotrzeć pod most w Bieruniu. Strategiczne miejsce, prawie jak podczas wojny, dawało schronienie przed ukropem lejącym się z nieba. Znajdował się tutaj też próg piętrzący, którego nie chciałem pokonywać, bo nie wydawało mi się to zbyt bezpieczne. Woda szalała tuż za mostem, dając wyraźne sygnały, że płynąć tamtędy może doświadczony kajakarz górski, a nie ktoś, kto w kajaku ekspedycyjnym siedzi pierwszy raz w życiu (nie licząc treningów). Biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności wyciągnąłem sprzęt na brzeg i w cieniu mostu zrobiłem godzinną przerwę.

Po trzynastej pomarańczowy kajak z radością mknął przed siebie. Znów mógł wykorzystywać swój potencjał w pełni za sprawą działającego steru. Podczas przerwy naprawiłem pękniętą linkę, związałem ją jeszcze bardziej i wzmocniłem tuż przy prawym pedale. Tak zreperowany ster działał bez zarzutu, więc wkrótce osiągnąłem zerowy kilometr Wisły – ujście Przemszy. Stąd zaczyna się szlak żeglowny i odtąd Wisła oznaczona jest tablicami kilometrażowymi. Wyraźnie też widać, że rzeka stała się dużo szersza i spokojniejsza. Nie czuć było już zapachu mułu, brzegi były mniej zarośnięte, jakby przystrzyżone ze zbędnej zieleni. Tempo płynięcia opadło, ale za sobą miałem też najbardziej wymagający fragment rzeki, z silnym nurtem i wieloma przeszkodami.

Pan na śluzie Dwory z niecierpliwością wypatrywał wariata, który wymyślił sobie podróż kajakiem nad morze. Wcześniej dostał telefon z pytaniem czy będzie możliwość śluzowania. Zainteresowany przedsięwzięciem odparł bez wahania, że śluzowanie odbędzie się bez najmniejszych problemów. Wreszcie kajak pojawił się na horyzoncie, a wrota śluzy otworzyły się szeroko, jakby zapraszając nieznajomego w swoje objęcia. Kajak z podróżnikiem wpłynął do środka, śluzowy zamknął ogromne stalowe drzwi i podszedł do drabinki.
– Witam na śluzie Dwory, pierwszej na szlaku żeglownym Wisły. Czy był pan już kiedyś śluzowany? – zapytał miłym, przyjacielskim głosem.
– Dzień dobry. To będzie moje pierwsze śluzowanie, ale bez obaw, będę dzielny – odparłem żartobliwie, choć sam nie wiedziałem czego się spodziewać.
– W porządku. To ja jeszcze powiem, że zjedzie pan 6 metrów w dół, więc proszę się nie przerazić – powiedział wesołym tonem miły pan.
Dostałem jeszcze kilka ważnych wskazówek, zapłaciłem należną kwotę, po czym pan śluzowy szybkim krokiem oddalił się na wieżę. Woda zaczęła opadać, a ja co chwilę chwytałem ręką niższy szczebel drabinki. Spod tafli wyłoniły się ogromne wrota, przez które miałem wypłynąć, gdy tylko się otworzą. Coś wydało metaliczny, ciężki dźwięk i wnet ujrzałem drugą część kanału.

Ciężko wiosłuje się mając świadomość, że przede mną kolejna przeprawa. Kasia poinformowała mnie telefonicznie, że śluza Smolice ma awarię i niestety nie będą mogli mi pomóc. Przypłynąłem jednak pod wrota z nadzieją, że może naprawią ją do tego czasu. Naprawią? Co ja sobie myślałem, przecież nikt się nie będzie z tym spieszył. Gdy opuszczałem kajak pojawił się uśmiechnięty pan i oznajmił, że niestety mają awarię.
– Czy jest w takim razie szansa, aby pomógł mi pan przenieść ten sprzęt na drugą stronę? Mam już za sobą dzisiaj niezły wysiłek, a chciałbym przepłynąć jeszcze trochę kilometrów. – zapytałem, choć nie spodziewałem się jakiegoś wielkiego entuzjazmu.
– Na drugą stronę nie da rady, bo to kawał drogi. Mogę panu pomóc przenieść pod jaz, będzie zdecydowanie bliżej.
Tak też się stało. Obaj z kajakiem powędrowaliśmy w stronę jazu, a po chwili byliśmy na miejscu. Podziękowałem więc serdecznie za pomoc, bo kajak do lekkich nie należał i sam z pewnością nie dałbym rady dociągnąć go aż tutaj. Nie wspominając już o betonowym podłożu, które nie wpłynęło by zbawiennie na dno mojej łódeczki.
– Dokąd pan płynie? – zapytał śluzowy z uśmiechem.
– Do Gdańska, aż po samo ujście Wisły – odparłem z dumą.
– Pięknie! Jest pan pierwszy w tym sezonie! Powodzenia!

Zmęczenie dawało już o sobie znać, gdy wpływałem w szerszą część Wisły tuż przed kanałem Łączany. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ja pluskałem wiosłem o spokojną taflę wody. Minąłem zatopiony do połowy prom, przy którym ktoś próbował ratować jego pozostałości. Po prawej zobaczyłem łanię – stała dostojnie i patrzyła się na mnie z wyrzutem jakby chciała powiedzieć „gdzie mi tu płyniesz?”. Chwilę później spotkałem bobra. On raczej nie był rozmowny – gdy tylko się zbliżyłem uderzył ogonem o powierzchnię rzeki i zniknął gdzieś pod wodą. Po lewej z kolei całe stado ptaków, zapewne rybitw. Ciężko było określić z takiej odległości.

Gdy wpłynąłem do kanału doszedłem do wniosku, że pora poszukać miejsca na nocleg. Na całej długości jednak były tylko wały porośnięte wysoką trawą. Dłuższe poszukiwania spełzły na niczym i tylko robiłem dodatkowe kilometry. Zaczęło się już robić szaro, gdy namiot stanął między gęstymi trawami, na lewym wale kanału. Domek rozłożyłem niedbale, trzymał się ledwie na dwóch śledziach i dwóch pałąkach. Tropik tylko narzuciłem na górę mocując go trzema śledziami, aby rosa nie zmoczyła wnętrza. Darowałem sobie rozkładanie wejścia, wrzuciłem ekwipunek do środka i sam zamknąłem się wewnątrz. Komary tak strasznie atakowały odsłonięte części ciała, że nie byłem w stanie porządnie rozłożyć namiotu. Kajak schowany w trawach był całkowicie niewidoczny, a ja mogłem zjeść kolację i przygotować się do snu. Wieczorem jeszcze odebrałem kilka wiadomości oraz telefonów, a po 22 usnąłem wyczerpany 88-kilometrową podróżą. Jak się później okazało był to rekord całego spływu.

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

Dodaj komentarz