Duży w podróży
Dzień 10: Godzina zero

Dzień 10: Godzina zero

Głęboki sen przerodził się w delikatną drzemkę, którą przerywałem co jakiś czas zerkaniem na zegarek. Wędkarze zapowiedzieli swoją wizytę o godzinie trzeciej, a ja zniecierpliwiony przewracałem się z boku na bok już od drugiej. Coś wyraźnie nie dawało mi spokoju i powodowało niepokój. Próbowałem usnąć na dłużej, ale nawet zmęczenie nie potrafiło mi w tym pomóc. Chciałem mieć już w rękach mój telefon.

Było zimno. Namiot rozłożony był zaledwie dwa metry od wody, więc chłód z akwenu wychodził na brzeg, rozpinał zamek mojego przenośnego domku i kładł się obok mnie chuchając prosto w twarz. Odpowiadałem swoimi chuchnięciami wydobywając z siebie niezliczone ilości pary. Aby się ogrzać na chwilę włączyłem małą kuchenkę gazową, której zazwyczaj używałem do robienia posiłków. Tym razem posłużyła jako grzejnik. W mgnieniu oka wnętrze namiotu wypełniło się przyjemnym, ciepłym powietrzem, a moje dreszcze troszkę spuściły z tonu.

Panowała całkowita cisza. Mimo to jeszcze bardziej wyostrzyłem słuch i skupiłem się jak buddyjski mnich. Przestałem nawet na chwilę oddychać, a wszystko po to, by dotarł do mnie odgłos stawianych kroków. Nie miało to najmniejszego sensu, bo przecież do trzeciej zostało ładnych kilkanaście minut. „Może jednak przyjdą wcześniej?” – zadawałem sobie w myślach pytanie. Byłem nawet gotów przyłożyć ucho do ziemi i wysłuchiwać głuchego tupania wędkarzy dochodzącego od strony Dobrzynia.

Wreszcie wybiła godzina zero. A właściwie trzecia zero zero. Nie drgnęło ani jedno ździebełko trawy, nie poruszyła się żadna masa powietrza, na ziemię nie spadł nawet żaden pyłek kwiatu. Słyszałem za to coraz mocniejsze bicie serca, które z sekundy na sekundę pompowało jeszcze więcej krwi. Siedziałem w bezruchu i starałem się wyłowić z potoku myśli tylko te, które ułożą się w jakąś sensowną całość. Oprócz „paniki”, „zrezygnowania” i „złości” udało się dostrzec „nadzieję” oraz popularne wśród studentów „spóźnienie”. Te myśli złapałem i trzymałem się ich przez następne 10 minut. Na próżno.

O trzeciej piętnaście byłem już prawie pewien, że telefon od wieczora zmienił kilku właścicieli, przeszedł przez kilkanaście rąk i najprawdopodobniej trafił do jakiegoś podrzędnego komisu. Pocieszałem się tylko myślą, że nie był taki wcale drogi, ale za to złością napełniał mnie fakt, że z braku narzędzia do przeprowadzenia dalszej relacji wszystko posypie się na łeb, na szyję. Bez telefonu byłem już całkowicie odcięty od świata. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć jednostki pływające jakie spotkałem po drodze, a w dziesiątce zmieściłbym spotkanych na brzegach ludzi. Bez tego małego urządzenia nie miałem więc szans na wezwanie ewentualnej pomocy.

Dwadzieścia minut po trzeciej znów dygotałem z zimna. W tej przejmującej ciszy zdało się słyszeć każdy szelest. Nawet trzęsącego się z zimna kajakarza. Już miałem podnieść pudełko zapałek i odpalić po raz kolejny kuchenkę, gdy usłyszałem coś jeszcze – cichy szum dobiegł mego ucha od strony lądu. Coś jakby szuranie. Odłożyłem zapałki, wstrzymałem powietrze i skamieniałem jak posąg. Czyżbym się przesłyszał? Nie! Szum nasilał się i już po chwili wiedziałem, że nad zalew idą dwaj wędkarze.

– Halo! Pobudka! – donośny głos pojawił się u wejścia namiotu.
– Już nie śpię – powiedziałem i szybciej niż dotychczas pociągnąłem za suwak zamka błyskawicznego – Czekałem na panów.
– Przynieśliśmy wszystko, tak jak obiecywaliśmy. Mówiłem, że nie bawimy się w dzieci. Sprzęt jest naładowany i gotowy do dalszej drogi. Może czegoś jeszcze potrzebujesz?
– Nie, dziękuje! To była najważniejsza rzecz. Nie chcę zresztą robić panom kłopotu.
– Żaden kłopot! Śpij teraz, żebyś miał siły do wiosłowania. My idziemy wędkować. Będziemy w tym samym miejscu co wczoraj więc jeśli rano będziesz czegoś potrzebował to mów śmiało! – odparł tęższy wędkarz zdecydowanie i obaj udali się w stronę swojego stanowiska, aby spędzić na łowieniu kolejne kilka godzin.

No i zrobiło mi się głupio. W kraju podejrzliwości, w którym na każdym kroku uczy się człowieka, że uczciwość to raczej cecha rycerzy średniowiecza, a o jakąkolwiek pomoc trzeba by pytać w informacji turystycznej, znaleźli się ludzie oddający kawał swojego dobrego serca. I to całkiem bezinteresownie przypadkowemu człowiekowi. Sam więc złapałem się we własne sidła, a wystarczyła odrobina zaufania i cały powyższy wstęp nie zajmowałby większości relacji.

Rano obudził mnie przeraźliwy szum wody. „No to pięknie, znów walka z falami” – pomyślałem. Coś jednak nie pasowało mi w tej układance. Dźwięk był jednostajny, a namiot nie uginał się pod naporem wiatru. Czując w sobie żyłkę detektywa postanowiłem zbadać dziwne zjawisko. Wystawiłem więc głowę z namiotu. W twarz uderzyło mnie zimne powietrze, a oczom ukazała się idealnie gładka tafla wody. Jakby ktoś w nocy żelazkiem wyprasował cały zalew Włocławski. Szum jednak nadal drażnił moje ucho, choć nerwy widokiem flauty zostały w całości złagodzone. Opuściwszy namiot, zaciekawiony skierowałem się w stronę nasilającego się dźwięku. Zrobiłem zaledwie dwa kroki, by wszystko nagle stało się jasne. Tak jak choremu do żył podawana jest kroplówka, tak samo codziennie rano zalew przyjmuje przez rurę ściekową nieczystości prosto z Dobrzynia. Tworzą one urozmaicone wzorki z piany i pozwalają otrząsnąć się z największego zaspania dzięki intensywności i mnogości zapachów. Była to jednak nieco wątpliwa przyjemność.

Kiedy przepływałem obok znajomego stanowiska wędkarskiego siedziało na nim dwóch równie znajomych wędkarzy. – Dziękuję bardzo za pomoc! Nawet nie wiem jak się mam odwdzięczyć…
– Nie musisz nic robić – w odpowiedzi wyczytałem masę serdeczności. – Płyń bardziej lewą stroną, tak około stu metrów od brzegu, bo tam jest najsilniejszy nurt.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję! Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze zobaczymy – krzyknąłem i zacząłem mocniej wiosłować. – Aha… I przepraszam za kłopot.
– Żaden kłopot! Powodzenia w dalszej podróży.

Znów miałem niezliczone pokłady optymizmu. Cieszyłem się, że płynę i miałem nadzieję na jeszcze lepszy dzień. Kajak przecinał gładką powierzchnię jak nóż przecina masło, przemieszczając się przy tym wyraźnie szybciej. Za sobą zostawiałem ślad, który po chwili rozpływał się i znikał. Przede mną została tylko jedna przeszkoda, po pokonaniu której miałem mieć otwartą drogę do Morza.

Niestety usilne próby dogadania się z obsługą śluzy Włocławek spełzły na niczym. Nie przeprawiają kajaków i już! Muszą być minimum trzy jednostki – wtedy dopiero po uprzednim zwołaniu całej obsługi, przekazaniu listu pochwalnego, pobraniu haraczu, poświęceniu wszystkiego na dalszą drogę, zrobienia pamiątkowych zdjęć i jeden diabeł wie czego jeszcze – dopiero wtedy jest taka możliwość. Numery telefonów stały się zatem zupełnie nieprzydatne, bo teoria swoje, a praktyka swoje. Przeczuwałem jednak taki obrót sprawy więc nie zbliżałem się nawet do lewego brzegu. Wypłynąłem za to odważnie na środek zalewu i wycelowałem w odpowiedni punkt zapory. Tam podążałem i nikt mnie nie mógł zatrzymać. Oprócz samej zapory.

– Czy mógłby mi pan pomóc przenieść kajak na drugą stronę drogi? – zapytałem człowieka w pomarańczowej koszulce, który przywędrował na tamę żeby podziwiać zalew. Nie był sam dlatego tym bardziej było mi głupio o to pytać. Wyjścia jednak nie było – bez pomocy sam bym sobie nie poradził.
– Yyy… Ale którędy? – odpowiedział trochę zdezorientowany.
– Kawałek dalej są schodki. Chodzi mi tylko o przeniesienie sprzętu przez asfalt, a później to już sobie jakoś poradzę.
No i zabraliśmy się do roboty. Poszło nadzwyczaj sprawnie, a cała operacja nie trwała dłużej niż 4 minuty, przy czym większość czasu spędziliśmy w oczekiwaniu na pustą jezdnię. Kajak wylądował po drugiej stronie, a ja serdecznie podziękowałem mojemu łaskawcy za pomoc. Korzystając z okazji odwiedziłem krzyż upamiętniający męczeńską śmierć księdza Jerzego Popiełuszki, zrobiłem kilka zdjęć, po czym ruszyłem w dalszą drogę.

Znów złapałem nurt i właściwe tempo. Niby zalew nie był jakiś strasznie wielki, ale wybił mnie z rytmu męcząc jednocześnie do granic możliwości. Wystarczył do tego tylko jeden dzień. Czułem się wyczerpany jak nigdy dotąd i choć pokonałem dopiero połowę drogi już myślałem o odpoczynku. Ogromnym plusem był brak wiatru, który przecież potrafił mocno uprzykrzyć podróż. Mimo wszystko starałem się płynąć wiosłując nieprzerwanie. Co godzinę robiłem sobie krótką przerwę, po czym wracałem do godzinnego machania rękami. Chyba tylko mój upór pchał mnie do działania, bo nadzieja została gdzieś w tyle, za kajakiem. Widocznie to ona była najbardziej zmęczona.

Na 702 kilometrze znajdowała się miejscowość Nieszawa. Małe miasteczko przyciągało urokiem starych zabudowań. Przynajmniej od strony Wisły wyglądało sympatycznie, bo nie miałem okazji zwiedzić jego zakamarków. Nie była to wielka aglomeracja, lecz właśnie dzięki temu zyskała w moich oczach dodatkowe punkty w kategorii „klimatyczne miejsce”. Korzystając z promieni słońca przebijającego się przez chmury kilku turystów lub miejscowych spacerowało wzdłuż rzeki. Obiektem, który najbardziej rzucił mi się w oczy był prom – ale nie taki zwykły obładowany samochodami, mozolnie pokonujący prąd Wisły. Żółto-niebieska lub jak kto woli niebiesko-żółta jednostka o napędzie bocznokołowym stanowi jedyny taki pływający obiekt w Polsce. Jest czego zazdrościć Nieszawie, a tym bardziej, że prom ów funkcjonuje i ma się całkiem dobrze.

Dalsza droga usiana gdzieniegdzie małymi falami i owinięta niewidoczną wstęga wiatru. Chciało mi się spać do tego stopnia, że potrafiłem przymknąć oczy jednocześnie wiosłując. Tempo spadło, mimo że za wszelką cenę starałem się utrzymać w nurcie. Ten najwyraźniej chciał się mnie pozbyć bo przez dobrą godzinę błądziłem od lewego do prawego brzegu w poszukiwaniu prądu. Wreszcie znalazłem i obiecałem sobie, że nie puszczę! Tak też się stało – po następnej godzinie byłem już w przepięknym Toruniu. Przywitały mnie dwa mosty, później starówka, która wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Z całą odpowiedzialnością mianowałem Toruń najpiękniejszym miastem nad Wisłą. Brązowe budynki wyrastały na całej długości nabrzeża i odbijały swoje oblicza w wodzie. Po przeciwnej stronie punkt obserwacyjny oblegało kilku turystów, a w oddali słońce chyliło się ku zachodowi. Zostałem na chwilę na brzegu, by podziwiać ten okazały spektakl. Niestety stwierdziłem też obecność paskudnego błota na brzegu.

Dopłynąłem w okolice Małej Nieszawki. Stromy brzeg bronił dostępu na rozległą łąkę. Na jej końcu wały przeciwpowodziowe przesłaniały kilka dachów i ruiny jakiegoś budynku. W oddali ciemny las kontrastował z całym krajobrazem. Chwilę zajęło mi wyciągnięcie sprzętu na samą górę, lecz z zadowoleniem oceniłem ten kawałek terenu jako idealny pod namiot. Nie było błota, od wody daleko, a w razie problemów jakieś zabudowania w okolicy.

Podczas rozkładania namiotu ktoś obserwował moje poczynania z wału. Był to zapewne młody chłopak, który zapełniał sobie czas wieczornymi przechadzkami po okolicy. Towarzyszył mu trochę większy pies. Nie przeczuwałem problemów toteż szybko wykonałem swoje czynności i zaległem w namiocie. Chwilę potem usłyszałem dziwny dźwięk – sapanie, tupanie, jakieś bliżej nieokreślone odgłosy. Nie potrzebowałem nieproszonych gości toteż prędko rozsunąłem zamek namiotu i wyjrzałem na zewnątrz. Momentalnie zamarłem i tak jak rano usłyszałem bicie swojego serca. Obok namiotu przebiegł dzik i jedyne co zdążyłem zauważyć to jego zadek. Ów dzik był tak zajęty pędzeniem w sobie tylko znanym kierunku, że szczęśliwie cały mój majdan nie wzbudził jego zainteresowania. Czy się bałem? Na pewno nie na tyle, żeby nie móc zasnąć. Wkrótce w ciepłym śpiworze śniłem o niebieskich migdałach.

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

Dodaj komentarz