Duży w podróży
Dzień 11: Siła natury

Dzień 11: Siła natury

Mimo wilgotnego śpiwora noc spędziłem nadzwyczaj dobrze. Wszystkie moje sny pochłaniało zmęczenie, które jednocześnie złośliwie wyłączyło moją czujność. Nawet przygoda z dzikiem nie potrafiła wzbudzić we mnie poczucia zagrożenia. Nie obchodziło mnie po prostu nic, co mogłoby się wydarzyć w okolicy. Spałem jak zabity. Nie była to pierwsza taka noc, więc po przebudzeniu byłem w wyśmienitym nastroju. Dopiero wtedy zobaczyłem mały bałagan w namiocie, jaki udało mi się zrobić poprzedniego dnia tuż przed pójściem w objęcia Morfeusza. Złapałem więc kubek leżący obok mojej ręki, nalałem do niego wody z butelki, która dziwnym sposobem przetoczyła się z lewej strony namiotu na prawą i postawiłem go na kuchence. Kuchenka jako jedyna stała w tej samej pozycji i cieszyła me oko swoim niebieskim kolorem. Resztę rzeczy musiałem szukać po całym namiocie. Jak dobrze, że to tylko 3 metry kwadratowe.

Na wodę zrzuciłem kajak w blasku słońca. Na temperaturę również nie mogłem narzekać – ciepłe powietrze mieszało się z lekkim wiatrem i tworzyło moje ulubione warunki do żeglowania. Wzdłuż koryta drzewa swoją ciemną zielenią podkreślały jasną wstęgę Wisły. Był to obraz rzeki, jaką pragnąłem mieć podczas całej podróży – spokojnej, stonowanej, cichej, malowniczej, a nie zadziornej, niebezpiecznej i przepełnionej falami oraz częstymi podmuchami silnego wiatru. Tak czy inaczej moja przygoda składała się z różnych czynników, które razem wzięte tworzyły spójną całość i dawały ciekawy obraz Królowej Polskich Rzek.

Zatęskniłem za piaszczystymi łachami. Mogłem niestety tylko o nich pomarzyć – od Włocławka aż do samego morza jest ich jak na lekarstwo. Czasami tylko widziałem swój upragniony piasek wydobywany przez pogłębiarki. Ruch panował tu zdecydowanie większy jeśli nie liczyć zupełnego braku jednostek turystycznych. Była za to cała infrastruktura do pozyskiwania kruszywa z dna Wisły – to barki i pogłębiarki, to rurociągi i taśmy transportujące piasek, to wreszcie budynki i urządzenia nabrzeżne. Wszystko to wkomponowane w typowy dla dolnego odcinka Wisły krajobraz.

Gdyby nie napis „Solec Kujawski” widniejący na budynku opustoszałej stanicy WOPR, mógłbym powiedzieć, że dopłynąłem zupełnie nie tam gdzie trzeba. Wyobrażałem sobie nadwiślane miasto, w którym tętni życie, a mieszkańcy spacerują wzdłuż brzegów. Cóż, rzeczywistość okazała się bardziej zaskakująca – oprócz wspomnianej stanicy, która zresztą stanowiła niezbyt chlubną wizytówkę miasta, nie było w pobliżu nic. Ani budynków, ani żywego człowieka. Nie wiem jak to wyglądało z nieżywymi, ale tego wolałem już nie sprawdzać. Wokół hulał wiatr i zdawało się, że przepędzi każdego, kto chciałby zapuścić się w te strony. Być może trafiłem na zły moment. Być może wskutek powodzi nie uporano się jeszcze z wszystkimi problemami, ale dobre wrażenie nadal pozostawało w Toruniu.

Przed 11 wpłynąłem na ogromne zakole Wisły w Bydgoszczy. Zakręt, który pamięta jeszcze czasy zlodowacenia bałtyckiego, ciągnie się od Solca po Fordon przez około 10 kilometrów. O niespotykanej długości świadczył fakt, iż pokonywałem go dokładnie przez godzinę. Samo miasto nie przyciągało niczym szczególnym – po lewej kilka blokowisk, elewator zbożowy, parę większych zakładów i kilka barek przycumowanych na brzegu, po prawej zaś porośnięty brzeg rezerwatu Mała Kępa Ostromecka. Dopiero przepłynąwszy w pobliżu ujścia Brdy zobaczyłem przed sobą most w Fordonie, a za nim budynki odznaczające się zdecydowanie w dotychczasowym pejzażu. Starówka umiejscowiona blisko rzeki była kompletnym przeciwieństwem pierwszej części zakola. Nie widziałem budynków przemysłowych, za to w całej okazałości kamienice i górującą nad nimi wieżę kościoła.

„Ruch tutaj, jak na niedzielę przystało” – pomyślałem, a zaraz potem przyłapałem sam siebie na brakach w kalendarzu. Zwykle potrafię określić datę i godzinę z dokładnością do kilku minut, tym razem nie zdołałem policzyć dni. To tak, jakbym umiał przeciągnąć nitkę przez ucho igielne, ale nie potrafił przełożyć liny przez karabińczyk wielkości pięści. Telefon rozwiał wszelkie wątpliwości. Był poniedziałek.

Za Bydgoszczą było spokojniej. W tyle zostało hałaśliwe miasto, gdzieniegdzie tylko pojawiały się pojedyncze dachy domów widoczne zza wałów przeciwpowodziowych. Często zdarzało się wtedy, że słyszałem motopompy tłoczące wodę z piwnic i podwórek. Zazwyczaj wały w tych miejscach umocnione workami z piaskiem rzucały się natychmiast w oczy. Czy pomogły mieszkańcom ocalić swój dobytek? Na pewno dawały niewielki psychiczny komfort, lecz i tak dało się odczuć przygnębiającą atmosferę tych terenów. W pamięci miałem wtedy słowa gospodarza spotkanego przed Warszawą, który powiedział: „Trzy dni temu Wisła była tu poza swoim korytem”.

Do Chełmna nie zostało wiele kilometrów toteż postanowiłem zrobić sobie małą przerwę. Znalazłem przyjemną zatoczkę i niewiele myśląc przybiłem do brzegu. Trochę piasku podreperowało moje zmarnowane wiatrem samopoczucie dając możliwość odpoczynku, rozluźnienia mięśni i małej przechadzki po okolicy. Daleko nie szedłem, ale natychmiast w oczy rzuciły mi się powalone drzewa i podmokłe łąki, które dobrze jeszcze nie zdążyły wyschnąć. Nad samym brzegiem zaś stało drzewo. Jedną częścią korzeni przyczepione do piaszczystego podłoża moczyło drugą część w silnych wodach Wisły. Podszedłem bliżej i od razu zobaczyłem podgryziony przez bobry pień. Drzewo jednak wytrzymało atak żywiołu. Był to ewidentny i prawdziwy symbol siły Matki Natury! Nie jakaś tam powódź zabierająca ze sobą wszystko co napotka, ale zwykłe drzewo, które jeszcze w dodatku było niepełnosprawne.

Chociaż wyprawy to jedyny moment, gdy można bezkarnie jeść czekoladę, to czasem trzeba posilić się tym normalnym pożywieniem. Myśliwym nie jestem i do polowania mi daleko, dlatego jedyny rodzaj pokarmu jaki miałem do dyspozycji to… chińskie zupki. Do końca nie byłem przekonany, czy był to wymysł chińczyków czy zupa robiona była w Radomiu, ale spełniała swoje podstawowe zadanie – wypełniała żołądek, dostarczała jako takiej energii i powodowała przyjemne ciepło od wewnątrz. Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki odpaliłem kuchenkę gazową i szybko zagotowałem wodę. Stwierdziłem też, że zaszaleję z kaloriami i na deser spożyję błyskawiczny budyń. Dania takie miały ogromną zaletę – nie zajmowały dużo miejsca, ważyły tyle co sikorka i dały się przygotować w szybki sposób. Były zatem w sam raz na wyprawowe warunki.

Telefon do Huberta, który zaoferował mi pomoc w znalezieniu noclegu, rozwiał moje wszelkie wątpliwości – mieliśmy się spotkać na przystani w Chełmnie i tylko kwestią czasu było kiedy się tam pojawię. Złapałem mocny nurt, nabrałem prędkości i po niedługim czasie zobaczyłem betonowe nabrzeże w niczym nie przypominające typowej przystani. Przyzwyczaiłem się jednak, że takich obiektów na całej długości Wisły jest jak na lekarstwo, a postoje trzeba sobie organizować we własnym zakresie. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo przywiązany raczej do spokoju niż zgiełku miasta wolałem przerwy robić w miejscach zupełnie odludnych.

– Dzień dobry. Czy to przystań w Chełmnie? – zapytałem z żartem w głosie chłopaka, który od dłuższego czasu siedział przy brzegu. Był to rzecz jasna wspomniany wyżej Hubert.
– Tak, chociaż nie wygląda – również żartem odpowiedział mój rozmówca.
Krótka wymiana zdań weszła w bardziej zaawansowany przebieg, ale po chwili uzgodniliśmy, że popłynę kawałek dalej i u stóp (albo raczej fundamentów) zamku w Świeciu rozłożę mój namiot. Tam miało być idealne miejsce biwakowe. I było!

W widłach Wisły oraz Wdy, tuż przy ujściu znaleźliśmy kawałek suchego podłoża. Nieco błotnisty teren obsadzony drzewkami i roślinnością był dla mnie idealny – nikt niepowołany nie był w stanie dostrzec obozu w tej małej dżungli. Czułem się tam bezpiecznie, a na dodatek przez moskitierę widać było w całej okazałości rzekę, z którą zmagałem się od jedenastu dni. Trochę martwiło mnie zbyt bliskie usytuowanie namiotu względem wody, ale ostatecznie zmartwienia odłożyłem na bok. Kajak wylądował w korycie, którym zapewne przy większych deszczach spływa nadmiar opadów. Chyba tylko z wody można było zobaczyć mój cały dobytek. Na szczęście Wisłą o tej porze pływało tylu ludzi, ilu pływa po kanałach ściekowych stołecznego miasta Warszawy.

Z Hubertem spędziliśmy długi czas na rozmowach. Tematów było tak dużo, że nie zdążyliśmy opowiedzieć sobie wszystkiego. Dowiedziałem się jednak wielu ciekawych rzeczy o Chełmnie, Świeciu i okolicach. Popijając piwo, które smakowało jak najwyższej jakości towar luksusowy, opracowaliśmy też plan na dzień następny. Późnym wieczorem Hubert wraz ze sprzętem do ładowania i listą zakupów powędrował w nieznanym mi kierunku, ja natomiast grzecznie ułożyłem się do snu. Przede mną były dwa ostatnie dni wiosłowania.

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

Dodaj komentarz