Duży w podróży
Dzień 2: Walka ze śluzami

Dzień 2: Walka ze śluzami

Spałem jak dziecko zmęczone całodniową zabawą. Słońce już od jakiegoś czasu przedzierało się przez poranną mgłę, a ja spałem. Tak dobrze mi było w śpiworze, że dopiero poranne hałasy gdzieś w okolicy wałów obudziły mnie z głębokiego snu. Była godzina 5:30. Wyglądnąłem zaspany z namiotu, żeby sprawdzić czy wszystko jest w porządku. I faktycznie – kajak schowany w gęstej i wysokiej trawie był na swoim miejscu, wiosło też leżało obok, a dookoła nie było żywej duszy nie licząc dwóch wędkarzy i barki, która wywołała ów poranny hałas. Mgiełka zaczęła opadać, a słońce odbijało swe promienie w rosie zebranej na kajaku i otaczającej mnie roślinności.

Woda powoli zaczynała wrzeć w metalowym garnuszku, kiedy stwierdziłem, że poprzedniego dnia zużyłem jej więcej niż się spodziewałem. Została mi resztka na śniadanie i 1 litr w kajaku. Trzeba było więc rozsądnie gospodarować zapasami, bo choć do Krakowa nie zostało wiele kilometrów, to przy takim upale wody powinno pić się bardzo dużo. Z pewnością więcej niż miałem ze sobą.

Dwie godziny po pobudce kajak był na wodzie. Znów zmagałem się ze stojącą wodą, ale płynęło się bardzo przyjemnie. O dziwo mięśnie nie bolały tak bardzo, a ręce odpoczęły przez noc i znów mogłem śmiało machać wiosłem. Było nienormalnie ciepło jak na tą porę dnia, a przecież słońce dopiero od dobrej godziny grzało nad horyzontem. Sytuację temperaturową poprawiał trochę wiatr wiejący z przeciwka, który z jednej strony chłodził nagrzany organizm, a z drugiej postawił sobie za cel, by spowolnić trochę moje tempo. Choć był to tylko kanał to podobało mi się takie pływanie.

Nim się obejrzałem byłem już przy śluzie w Borku Szlacheckim. Wrota śluzy były niewzruszone, więc przybiłem do betonowego nabrzeża, aby zorientować się w sytuacji. Może po prostu nikt mnie nie zauważył z wieży? Przecież nie łatwo dostrzec taki kajaczek. Co ja gadam – kajak rzucał się w oczy jak murzyn wśród białych ludzi, a to ze względu na jaskrawy, pomarańczowy kolor. Niewidomy dostrzegłby tą jednostkę, a co dopiero człowiek na śluzie. Pytanie tylko czemu nikt nie zauważył?

W domku na nabrzeżu siedziało dwóch pracowników śluzy. Jeden z nich brał prawie kromkę do ust kiedy stanąłem w otwartych drzwiach. Mój widok chyba trochę ich zaskoczył, bo zrobili wielkie oczy i zamarli jak gdyby zobaczyli ducha. Widocznie nie często mają gości w porze śniadaniowej.
– Dzień dobry, czy jest możliwość skorzystania ze śluzy? – zapytałem na pewniaka, bo przecież budowla ta została stworzona właśnie do takich celów.
– A czym pan płynie? – odparł jeden z zaskoczonych panów.
– Kajakiem, wybieram się do Gdańska.
– No to w takim razie jest możliwość, ale to zajmie około godziny.
„Ile??” – wykrzyczałem w myślach pytanie i wydawało mi się, że za chwilę i oni je usłyszą. Na śluzie Dwory trwało to raptem 15 minut, a tu mam czekać cztery razy tyle. Stałem chwilę ni to zamyślony, ni przerażony, aż wreszcie zapytałem.
– Dlaczego tak długo?
– Zanim przypłynie jakaś barka to potrwa trochę czasu. W najlepszym wypadku około godziny.
– Lepiej będzie przenieść kajak, bo czekać tyle się nie opłaca – odezwał się drugi, siedzący dalej mężczyzna.

Co ma barka do śluzowania kajaka wytłumaczyli mi podczas przenoski. Generalnie jest zakaz śluzowania takich jednostek jak moja, ale wyjątkowo da się to zrobić cumując kajak do barki i opuszczając go na czas całej operacji. Nie było by z tym problemów, ale akurat nie miałem przy sobie barki, a dosłownie przed chwilą śluzę opuściła ta, która rano sprawiła mi miłą pobudkę w namiocie. Moje wątpliwe szczęście znów śmiało się do rozpuku, a ja niosłem kajak jednocześnie w myślach przeklinając konstruktorów takich budowli. W operacji tej pomagał mi jeden z mężczyzn, drugi natomiast otwierał bramki i przejścia, aby bliżej było na drugą stronę. Przy okazji dowiedziałem się też, że różnica poziomów tutaj jest równa 12 metrów, co stanowi całkiem niezły wynik.

– Jasny gwint! Nowa koszulka! Jak ja się teraz żonie pokażę? – wykrzyczał wyraźnie poirytowany pan, który pomagał mi w przenoszeniu kajaka.
Będąc już prawie przy brzegu popatrzyłem na Wisłę, żeby ocenić gdzie najlepiej zwodować kajak. Gdy wróciłem wzrokiem na mojego towarzysza zobaczyłem jak lewa noga ześlizguje mu się na grząskim podłożu. Prawa była już dawno w powietrzu, bo ułamek sekundy wcześniej to ona odjechała w niewyjaśnionych okolicznościach do przodu. Wygibasy nie trwały długo i miły pan wylądował na plecach w solidnym popowodziowym błocie. Teraz próbował się podnieść i widać było, że bardziej myśli o nowej koszulce od żony niż o solidnym upadku. Drugi pan brzęknął kluczami i odwrócił się chichocząc pod nosem, a ja stałem z kajakiem w jednej ręce i próbowałem powstrzymać śmiech.
– Wiedziałem, że tu jest błoto… – rzekł w końcu mój pomocnik.
– No to zamiast śniadania czeka cię prysznic – odparł wesołym głosem drugi.

Odpływając miałem trochę wyrzuty sumienia. Efektowny piruet i lądowanie w błocie mój pomocnik przyjął najpierw z irytacją, a później sam z wszystkiego śmiał się pełną gębą. Podziękowawszy miłym ludziom gnałem już przed siebie w stronę kolejnej przeszkody – stopnia wodnego Kościuszko. Wiosłowanie nie trwało długo, gdy zza zakrętu wyłonił się klasztor Benedyktynów w Tyńcu.

Na wapiennym wzgórzu zobaczyłem dwójkę ludzi. Stali pod murem, gdy pojawiła się jeszcze jedna postać i bez wątpienia była ona w habicie. Widać było, że wymieniają się poglądami patrząc jednocześnie w moim kierunku. Pomachałem im, a oni odwzajemnili się tym samym gestem. Na dole ktoś przejeżdżał właśnie rowerem, a w autobusie wycieczkowym kierowca czytał gazetę czekając na gromadę niesfornych dzieciaków. Wszystko toczyło się w swoim normalnym rytmie.

Mając na uwadze fakt, iż obiecano mi pomoc przy przenoszeniu kajaka za stopień wodny Kościuszko przybiłem do lewego brzegu, tuż przy wejściu do śluzy. Czerwone światło informowało mnie oczywiście o tym, że kajaka nie prześluzują, ale to już wiedziałem poprzedniego dnia. Zadzwoniłem więc do Kasi, która wykonała szybki telefon na wieżę i po chwili połączenie przychodzące wyświetliło się na ekraniku mojej komórki.
– Musisz płynąć na drugą stronę jazu, bo po tej stronie nie da się przenieść kajaka. Nikt ci też nie pomoże, bo nie mają jak się dostać na drugą stronę – poinformowała mnie Kasia.
A więc były to zwykłe obiecanki cacanki. Albo po prostu nikomu nie chciało się ruszać z chłodnego, klimatyzowanego pomieszczenia w taki upał. Nie ma nic gorszego niż zaoferować pomoc, a w ostatniej chwili zmienić zdanie.

Rozczarowany zaistniałą sytuacją wysiadłem z mojej polietylenowej rakiety na drugim brzegu. I faktycznie – było całkiem fajne miejsce pod autostradą, gdzie można przenieść kajak na drugą stronę. Problem polegał na tym, że żywej duszy dookoła nie uświadczyłem. Przeciągnąłem więc kajak po trawie aż do momentu, w którym nawierzchnia zmieniła się na solidny beton. Pozostało mi tylko czekać na życzliwych ludzi, choć jak się chwilę później okazało życzliwość to cecha rzadko spotykana.

– Przepraszam bardzo, czy pomógłby mi pan przenieść kajak na drugą stronę? To tylko 50 metrów, dalej już sobie dam radę – zapytałem pana w średnim wieku, który akurat przechodził pod autostradą.
– Panie, jak? Spieszę się – burknął niemiłym i pretensjonalnym tonem jakbym prosił o 5 zł na piwo, po czym poszedł w sobie tylko znanym kierunku.
Siedziałem więc w upale i czekałem dalej. Woda dawno mi się już skończyła, a czekanie nie poprawiało mojego samopoczucia. Zostało przynajmniej 1,5 godziny wiosłowania do kolejnej śluzy, na której czekał już szwagier Michał razem z siostrzenicami i kolegą Funiem. Co najważniejsze czekała tam też cała zgrzewka zimnej wody mineralnej, o której tak teraz marzyłem. Nie minęło pięć minut, gdy od strony toru kajakowego nadjechało małżeństwo na rowerach. Zatrzymali się na chwilę w cieniu. Patrzyli w Wisłę i o czymś rozmawiali. Nie chciałem im przeszkadzać, ale gdy pierwsza odjechała kobieta postanowiłem zapytać o pomoc jej męża.
– Dzień dobry, czy mógłby mi pan pomóc przenieść kajak na drugą stronę? Tylko na trawę, dalej już go jakoś przeciągnę – zadałem podobne do poprzedniego pytanie oczekując pozytywnej odpowiedzi.
– Wie pan… Nie bardzo mam czas – odparł rowerzysta, u którego było widać wyraźną niechęć do pomocy.
Z zaskoczenia oraz ponownego rozczarowania nie odezwałem się i usiadłem na barierce przy kajaku trzymając głowę opartą na ramionach. Popatrzyłem jeszcze na odjeżdżającego mężczyznę, który szybko dołączył do żony. Znów o czymś rozmawiali.

Gdy mijałem tor kajakowy i pełen entuzjazmu wiosłowałem w stronę Wawelu miałem jeszcze w pamięci zabawną sytuację. Kobieta na rowerze najwyraźniej nieźle nagadała mężowi do słuchu, bo ten był przy mnie szybciej na piechotę niż rowerem. Zadał jeszcze retoryczne pytanie: „To co? Przenosimy?”, po czym zabrał się do pracy nim ja zdołałem podnieść tyłek z barierki. Z tego wszystkiego pomógł mi bardziej niż przewidywała umowa i kajak z całym sprzętem znalazł się od razu nad brzegiem Wisły. Uśmiechnąłem się tylko i serdecznie podziękowałem za pomoc ściskając dłoń panu o mocnym i nieustępliwym charakterze.

Pod Wawel dotarłem w towarzystwie wiatru, a także motorówek i łódek turystycznych, które jak na złość robiły jeszcze większą falę niż była do tej pory. Niektórzy zachowywali się bardzo rozsądnie, bo przepływając obok mnie zwalniali, a pełnym gazem płynęli już kawałek dalej. Resztę można wrzucić do jednego worka z blondynkami (nie umniejszając inteligencji tym ostatnim), bo nie przejmowali się zwykłym kajaczkiem i z pełną prędkością pływali to w jedną, to w drugą stronę. Na szczęście jest tu komisariat policji wodnej i proceder ten szybko został ukrócony.

Zapakowany w kajak już miałem wyruszać spod monumentalnej budowli, gdy dopadł mnie Kuba. Czekał na mnie na moście kawałek dalej, ale zdążył jeszcze dobiec nim odpłynąłem. Zaskoczył mnie bardzo, bo nie przypuszczałem, że ktoś pojawi się specjalnie, aby ze mną porozmawiać.
– Tak zasuwasz, że nie zdążyłem cię złapać wcześniej – stwierdził kolega.
Zostałem więc jeszcze chwilę i opowiedziałem o dotychczasowych przygodach, trudnościach oraz planach na najbliższe dni. Kuba zaś z uwagą słuchał i zadawał mnóstwo pytań. Wspomniał też o swoich wyprawach rowerowych z bratem. Tak upłynęło dobre 15 minut.

Dopływając do śluzy Dąbie na lewym brzegu czekali już na mnie szwagier Michał z dwoma siostrzenicami oraz Funio, a co najważniejsze czekała na mnie woda. Rzuciłem się na całą zgrzewkę i od razu wypiłem całą butelkę, a pozostałe szybko wylądowały w kajaku. Zrobiłem też dłuższą przerwę na rozmowę i skonsumowanie truskawek zebranych przez mamę oraz na odpoczynek po męczących przenoskach. Tutaj też musiałem dźwigać cały sprzęt, bo ze względu na duże zamulenie śluza nie pracuje jak powinna. Odpoczynek dobrze mi zrobił, a siedząc w cieniu trochę niepokoiłem się słowami Funia.
– Na dzisiaj zapowiadają burze, więc uważaj. Jutro już powinno być lepiej i trochę chłodniej.
– Dobra, będę się pilnował, a w razie czego schowam się pod mostem – rzuciłem trochę żartem.

Stałem po kostki w wodzie i słuchałem rad dawanych z brzegu. Stamtąd dobrze było widać gdzie kończy się mielizna. Wypłynąwszy spod wrót śluzy utknąłem po 20 metrach na środku kanału. Jednak nie przesadzali z tym dużym zamuleniem. Szedłem więc po wodzie i ciągnąłem kajak. Pewnie gdyby ktoś zobaczył to z zewnątrz powiedziałby „Jezus jakiś, czy co?”. Na szczęście mielizna skończyła się tak szybko jak się zaczęła i mogłem spokojnie wiosłować dalej. Nie trwało to jednak długo, bo na brzegu zobaczyłem machającego Michała wraz z żoną Magdą.

Dłuższa pogawędka i kilka zdjęć z kajakiem, a także opowieści jak przy ognisku – tego wszystkiego nie spodziewałem się doświadczyć tutaj w Krakowie. Może to i dobrze, bo dostałem solidnego kopa energii na dalszą drogę. Droga ta była teraz bardzo przyjemna, ponieważ wiatr tutaj nie sięgał, a fala została pod Wawelem. Zadowolony, że przede mną ostatnia śluza, na której na dodatek obiecali mnie przeprawić, wiosłowałem co sił w rękach. Po jakimś czasie pojawiłem się u wrót mojej ostatniej przeszkody. Te ani drgnęły, gdy się zbliżałem, więc wysiadłszy z kajaka powędrowałem w stronę wieży. Tutaj niespodzianka – bramka zamknięta na kłódkę, a po drugiej stronie przechadzali się działkowicze dreptający na swój kawałek gruntu.
– Przepraszam, czy ta śluza działa? Albo czy ktoś obsługujący ją jest w okolicy? – zapytałem pana, który zamyślony nawet mnie nie zauważył.
– Działa, ale kajaków nie śluzują. Trzeba by podejść kawałek dalej do elektrowni, tam będą wiedzieli. Ja wiem, że pana nie przeprawią, bo był tu taki jeden kiedyś. Musiał przenosić cały sprzęt na drugą stronę.
Do elektrowni było dosyć daleko, a nie chciałem zostawiać całego majdanu bez opieki. Wróciłem więc po telefon i zadzwoniłem do Kasi z prośbą, by ona skontaktowała się z kimś odpowiedzialnym za śluzę Przewóz.

Irytacja sięgała zenitu, kiedy wiosłowałem w stronę jazu. Obiecane śluzowanie nie doszło do skutku, bo ktoś po prostu zapomniał o tym, że przypłynę. Nikt też nie odbierał telefonu, więc by nie tracić czasu musiałem podjąć decyzję o przenosce. Szybko wybrałem miejsce do lądowania i jeszcze szybciej wyciągnąłem kajak. W strasznym upale ciągnąłem go po trawie robiąc kilka odpoczynków w trakcie. Dookoła nie było żywej duszy, ale iskierka nadziei pojawiła się wraz z dwójką młodych ludzi na quadach. Od słowa do słowa doszliśmy do porozumienia i jeden z nich pomógł mi donieść ciężki kajak na drugą stronę. Sam zresztą nie dałbym rady, bo beton i kamienie po których szliśmy złowieszczo patrzyły na i tak już porysowane dno mojego kajaka. W rewanżu za pomoc chciałem nagrodzić mojego pomocnika pieniążkami na piwo.
– Nie, dziękuję! Tobie się bardziej przydadzą! Powodzenia! – rzekł młodzieniec i ruszył w stronę quada.
Ot, taki miły gest podczas dzisiejszego trudnego dnia.

Pędziłem z niezłą prędkością. Nurt był bardzo szybki i wiosłowało się o niebo lepiej. Poza tym świadomość, że największe przeszkody już za mną napawała optymizmem. Jedynie kłębiące się chmury gdzieś za mną trochę przypominały mi o zmianie pogody. Płynąc tak napotkałem kilka bobrów. Wiele z nich sygnalizowało swoją obecność głośnym pluśnięciem, kilka natomiast udało mi się zobaczyć. Nie było jednak szans na uwiecznienie ich na zdjęciach bo zwierzaki te są nadzwyczaj płochliwe. Kilka kilometrów dalej zobaczyłem ciekawe zjawisko. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy zobaczyłem po przeciwnej stronie trzy duże smugi światła wychodzące z horyzontu. Nie miałem pojęcia co to był za efekt, bo słońca ani chmur w tamtej okolicy nie było.

Poszukując miejsca noclegowego z niepokojem zerkałem za siebie. Nadchodziły potężne chmury, które zwiastowały niezłą ulewę. Wkrótce też zaczęło grzmieć więc tym bardziej zwiększyłem tempo. Wszędzie jak na złość otwarta przestrzeń, żadnych zabudowań ani miejsca schronienia. Gdzieś w oddali zobaczyłem komin funkcjonującej jeszcze cegielni. Odganiając się od setek komarów biegłem ku zakładowi z nadzieją na jakąś pomoc. Nadchodziła niezła burza, a ja byłem sam na środku Wisły.
– Dzień dobry, czy mógłbym zamienić kilka słów z panem? – zapytałem człowieka, który akurat sprzątał strych po całym dniu pracy.
– A kim pan jest? – odparł cierpkim głosem nieznajomy.
– Płynę kajakiem do Gdańska. Nadchodzi burza i chciałbym się gdzieś schronić. Czy mógłbym gdzieś tu w okolicy rozbić namiot?
– No nie wiem, nie wiem. Na pana miejscu zastanowiłbym się nad pływaniem teraz po Wiśle. Teraz są powodzie… – rzekł lekceważąco człowiek z miotłą.

Było już szaro kiedy namiot stanął kilkaset metrów dalej, przy wysokim wale przeciwpowodziowym. Człowiek w cegielni pewnie jeszcze chwilę mówił do siebie, bo zniknąłem tak szybko jak się pojawiłem nie mówiąc ani słowa. Rozbijając mój przenośny domek widziałem komin przy którym jeszcze niedawno byłem, a w myślach kołatała się jedna myśl: „jak coś się stanie będziesz miał mnie na sumieniu”. Nie przypuszczałem, co przeżyję jeszcze tej nocy.

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

Dodaj komentarz