Spałem jak zabity. Nie byłaby mnie w stanie obudzić nawet Orkiestra Reprezentacyjna Wojska Polskiego, jeśli takowa przeszła by w pobliżu namiotu. Sen był dla mnie zbawienny, więc mimo pobudki o 5:30 czułem się wypoczęty jak nigdy. Dzień przywitał mnie szarym niebem i lekkim wiaterkiem wędrującym między gałęziami drzew. Zmianę pogody można było w szczególności odczuć po niższej temperaturze.
Ogarnąwszy cały majdan, po śniadaniu, wybrałem się do gospodarza zza wału. Nie składałem namiotu tak na wszelki wypadek – stwarzał on pozory, iż w środku ktoś jeszcze się znajduję, a co za tym idzie potencjalny złodziej nie mógłby być pewny swoich działań. Rzadko kto o godzinie 7 rano zagląda za drugą stronę wału, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Starszy człowiek faktycznie już nie spał. Zaprosił mnie do mieszkania, abym mógł odebrać pozostawiony do ładowania sprzęt, a po krótkiej rozmowie i moich gorących podziękowaniach wybrał się ze mną na wał zobaczyć jak odpływam. Szybko zwinąłem namiot, wrzuciłem całość do kajaka, ubrałem się ciepło zakładając pierwszy raz fartuch i odpłynąłem dziękując gospodarzowi za gościnę.
Pierwsze kilometry przebiegały bez większych problemów. Później im Wisła stawała się szersza tym bardziej zaczął dokuczać mi wiatr. Na otwartych przestrzeniach czuć było mocniejsze podmuchy, zaczęła tworzyć się fala. Rzeka już na tym etapie stopniowała mi emocje. Jak mi się wtedy wydawało fala była dosyć duża, a wiatr przeszkadzał mi w osiągnięciu dobrego tempa. Dopiero w późniejszych etapach podróży poznałem prawdziwą siłę żywiołu, ale o tym w kolejnych częściach relacji.
Przed Połańcem w korycie wyrosła duża wyspa i pojawiła się możliwość wyboru: albo płynę w prawo drogą krótsza i słabszym nurtem, co wcale nie jest równoznaczne z szybszym pokonaniem tego odcinka, albo „dookoła” drogą nieco dłuższą. Kilometraż poinformował mnie, że w obu przypadkach da się przepłynąć bez problemów. Nurt ciągnął w lewo, więc poddałem się jego działaniu. Doszedłem do wniosku, że lepiej nie ryzykować wpadnięcia na naniesione po powodzi dodatkowe przeszkody. Droga dłuższa równa się pewniejsza. Mój wybór okazał się słuszny, bo po niedługiej chwili wyszedłem na prostą w miejscu, które łączyło się z drogą krótszą. Tak czy inaczej okazało się, że wiele nie straciłem, a może nawet nie było różnicy w czasie płynąc jednym czy drugim wariantem.
Swego czasu bardzo interesowałem się katastrofą w Czarnobylu. W pamięci miałem zdjęcia i filmy z tego okresu, opuszczone miasto Prypeć, powagę sytuacji i atmosferę grozy. Może dlatego połaniecka elektrownia wywarła na mnie tak ogromne wrażenie. Dodatkowe emocje potęgowało wysokie nabrzeże, bliskość budynku, a całości dopełniały ciemnoszare chmury przykrywające szczelnie niebo. Na nabrzeżu stały żurawie służące do rozładunku i machały do mnie ramionami, jak gdyby chciały uzmysłowić mi, że mam się trzymać od nich z daleka. Sam nie wiedziałem czego mam się bardziej obawiać – wielkiego zakładu, który dla mnie wyglądał jak zaczerpnięty ze scenariusza horroru, czy zbliżającego się z każdą chwilą progu piętrzącego. Wiem, wiem – mam zwichrowaną psychikę.
Próg, jak wiele innych wiślanych przeszkód, na szczęście znajdował się głęboko pod wodą. Wiedziałem za to dokładnie, w którym miejscu. Tafla wody załamywała się nienaturalnie tworząc poprzeczną rynnę, za którą wesoło szarżowały sobie wiry. Wyjścia nie było. Wpłynąwszy na przeszkodę kajak skręcał raz w lewo, raz w prawo, by w efekcie powrócić do swojego normalnego położenia. Nieprzyjemne odczucia skumulowały się na tyle, że opuściłem to miejsce z ulgą i czym prędzej oddaliłem się od elektrowni, skąd Wisła rozlewała się na tereny w pobliżu rezerwatu Zamczysko Turskie. Porośnięte bogatą roślinnością piaski dały mi chwilowe schronienie i możliwość zobaczenia z drugiej strony ten „straszny”, a jednocześnie imponujący zakład.
Tak szybko jak płynęła Wisła równie szybko uciekał czas. Podczas wiosłowania miałem go aż nadto – byłem przecież na środku wielkiej wody zupełnie sam z własnymi myślami. Nigdzie mi się nie śpieszyło, obserwowałem otaczającą mnie przyrodę i zwierzęta zafascynowany ich obecnością. Czasami po prostu ocknąłem się z tego zauroczenia i zerknąłem na zegarek. Jakież było moje zdziwienie, gdy w tym wszystkim zniknęło mi gdzieś pół godziny. Czasem nawet godzina. Były jednak momenty, gdy zapełniałem wolną chwilę śpiewaniem lub gwizdaniem. Lubię śpiewać, ale nie umiem. Dostrzegły to rybitwy z mewami i ochoczo zabrały się do wyśmiewania każdego utworu jaki udało mi się moim wątpliwym głosem wykonać. Tak zakończyłem karierę solisty.
Śmiech ptaków przeszkadzał mi zdecydowanie mniej niż brak punktów odniesienia. Gdzieś zagubiły się tablice kilometrażowe, czasami nie byłem w stanie określić, w którym miejscu aktualnie się znajduję. Gdyby chociaż pojawił się skrawek informacji, jakaś wyspa, linia energetyczna, charakterystyczne miejsce. Nic z tego. Wysp i tak nie było, jednakże w wielu wypadkach znad wody wystawały fragmenty roślinności wskazując miejsce, gdzie takowa mogła kiedyś istnieć. Takich wiślanych Atlantyd było w tych okolicach nadzwyczaj dużo. Jeśli ktoś kiedyś znajdzie tą mityczną krainę w Polsce, to niech pamięta, że ja byłem pierwszy.
Aura ewidentnie nie sprzyjała mi tego dnia. Kilkukrotnie na głowę spadł mi rzęsisty deszcz przypominający ten z treningów przed spływem. Dookoła szumiało wszystko – od wody aż po liście drzew. „Plusem dodatnim” tej sytuacji był niewątpliwie fakt, iż opady te trwały krótką chwilę przypominając mi, że gdzieś tam powyżej szarych chmur świeci jeszcze słońce. Nie było mi dane niestety zobaczyć ani jednego promyka w tym dniu.
W Tarnobrzegu znów przerwa, ale nie zostałem tu na dłużej. Dostałem informację, że obiecany wywiad nie dojdzie do skutku akurat w tym czasie, gdy byłem na miejscu. Zjadłem więc pół tabliczki czekolady obserwując ogrom zniszczeń po powodzi. Po lewej miałem wygięty metalowy słup z przyczepionymi gałęziami, a kawałek dalej jedyny spotkany po drodze czynny prom zmagał się z silnym nurtem przeprawiając kilka samochodów na drugi brzeg. Zdawało się, że lina promu pęknie od naprężeń, a woda porwie jednostkę gubiąc po drodze pojazdy i topiąc je głęboko na dnie. Wyobraziłem sobie jak prom przewraca się kawałek dalej. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że z Wisłą nie ma żartów. Wiedzieli też o tym ludzie obserwujący wariata w kajaku, który przybył nie wiadomo skąd i popłynął nie wiadomo gdzie. Pewnie jeszcze popukali się po głowie, ale ja już tego nie widziałem.
Sandomierz minąłem szybko. Tego dnia było to ponure miasto, z oberwanymi brzegami, podtopionymi okolicami i smutnymi zabudowaniami, które widziały wydarzenia sprzed kilkunastu dni. Nie tak zapamiętałem Sandomierz, gdy byłem w nim kilka lat temu. Wtedy wesołe i słoneczne ulice witały turystów straganami, sklepikami oraz knajpkami, teraz odstraszały pustką i szarością. Był 14 czerwca, a woda jeszcze dobrze nie opadła. Nie mogłem sobie wyobrazić jak wysoka była podczas powodzi.
Zrobiłem nadprogramowe kilometry szukając miejsca na nocleg, czego efektem było dotarcie do Zawichostu. Tego dnia znów potrzebowałem zasilania dla moich akumulatorów, więc wybitnie zależało mi na sąsiedztwie jakiegoś domku. Trafiłem więc pod kamienne nabrzeże z małą przystanią łódek. Wiele miejsca na rozbicie namiotu nie było, ale postanowiłem, że tutaj spędzę nadchodzącą noc. Wybrałem się kawałek w górę, minąłem duży zakład i ujrzawszy kogoś w pobliżu skręciłem w prawo. Było już późno, a ja w swoich „ciuszkach” nie wyglądałem zapewne zbyt atrakcyjnie i przyjaźnie. Podjąłem więc szybko rozmowę, zanim postać schowała się do domu.
– Przepraszam bardzo, czy była by możliwość naładowania u państwa akumulatora aparatu i telefonu komórkowego? – zapytałem zdziwionego mężczyznę. – Płynę kajakiem do Gdańska i muszę w jakiś sposób ładować baterie. A przy okazji – czy jest gdzieś w okolicy możliwość rozbicia namiotu?
– Nie ma problemu. Namiot może dało by się rozbić u sąsiada naprzeciwko.
Odwróciłem się i zobaczyłem ładnie skoszoną trawę. Szybko jednak doszedłem do wniosku, że nie ma sensu prosić o kawałek ziemi. Po pierwsze szkoda niszczyć trawnik, a po drugie nie dociągnąłbym tu kajaka. Zostawienie go na przystani też nie wchodziło w rachubę.
– A czy na dole, przy nabrzeżu, mogę rozłożyć namiot? Będzie miał ktoś coś przeciwko temu?
– Nie ma takiej opcji, nikt nie będzie miał z tym problemów.
Po rozłożeniu ekwipunku wróciłem z bateriami dokładnie tam, gdzie byłem jeszcze pół godziny wcześniej. Przywitał mnie ktoś inny, więc tym razem ja się zdziwiłem. Sam nie wiedziałem, czy to ten sam człowiek, z którym rozmawiałem jeszcze niedawno.
– Witam. Rozmawiałem tu z kimś odnośnie ładowania telefonu…
– Tak, to pewnie z bratem. Chodź.
Faktycznie. Brat siedział w swoim mieszkanku. Zostawiłem wszystko i obiecałem, że wrócę na drugi dzień. Punktualnie o 7.
Z Adrianem – bo tak miał na imię młodszy z braci – staliśmy przy namiocie i rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższy czas. Lista tematów nie kończyła się praktycznie wcale. Zaczęło się od mojego spływu, przy czym Adrian wyraźnie zainteresował się całym przedsięwzięciem. Potem były pogaduchy o powodzi, Zawichoście, zatopionym zamku w korycie Wisły, pracy w okolicy, stronach internetowych, szkołach, górach i planowanych wyprawach rowerowych. Raz po raz padały pytania, a tematy prawie jak w szkole wyczerpaliśmy aż do końca. Z tym wyjątkiem, że tu nikt nam nie kazał wypowiadać się na ocenę.
– Gdyby coś się działo lub czegoś byś potrzebował to wal śmiało! – rzekł mój rozmówca na dobranoc.
Z całą odpowiedzialnością mogłem powiedzieć, że mam komu zaufać w tym małym miasteczku. Było się do kogo zwrócić w razie nieprzewidzianych trudności, chociaż noc tym razem zapowiadała się całkiem spokojnie.
W półśnie usłyszałem szelest. Rzeczywistość mieszała się już z sennymi marzeniami, a ja odlatywałem w objęcia Morfeusza. Było tak błogo, ale w pewnej chwili szelest pogłębił się, drgnąłem gwałtownie całym ciałem i otworzyłem oczy. Coś dobierało mi się do namiotu. Uderzyłem o boczną ścianę poszycia. Po drugiej stronie intruz w pośpiechu uciekł przestraszony moim ruchem. Do tej pory nie wiem co to było. Prawdopodobnie szczur, który wyczuł trochę przysmaków. A może to jakieś inne zwierzę? W tamtym momencie przestało mnie to obchodzić. Pięć minut później spałem w najlepsze.
Dodaj komentarz