Duży w podróży
Dzień 5: Polska Amazonka

Dzień 5: Polska Amazonka

Słońce przebijało się przez kłębiaste chmury niemalże zaciekawione moją obecnością na środku Wisły. Białe obłoki przemieszczały się po nieboskłonie z niewielką prędkością, toteż czasem przesłoniły wścibskiego obserwatora uniemożliwiając mu śledzenie moich ruchów. Zawichost został w tyle, natomiast ja z radością i ogromną energią wiosłowałem przed siebie. Dzięki uprzejmości całej rodziny Adriana miałem naładowane nie tylko baterie w aparacie i telefonie, ale swoje własne, prywatne akumulatory. Wszyscy razem dali mi kawał pozytywnej energii, która służyła mi tego dnia w pełnym tego słowa znaczeniu.

Na jednej z piaszczystych wysepek przycupnąłem na chwilę, aby udzielić telefonicznego wywiadu dla lokalnego radia. Sympatyczny głos w słuchawce zadawał pytania, ja odpowiadałem i nim się obejrzałem było po wszystkim. Ot, taka ciekawostka podczas mojego spływu. Nie tylko dla mnie, ale też dla mieszkańców okolicznych miejscowości, chociaż nie wiem do końca czy wywiad ów gdziekolwiek został opublikowany.

Minąwszy malownicze kredowe urwiska zatrzymałem się na 299 kilometrze. Prawie jak wyrzutek społeczeństwa wylądowałem pod mostem w Annopolu. Nikt mnie jednak nie potępił, nikt nie oceniał moich poczynań. Byłem totalnie wolny, kierowałem się swoimi własnymi przekonaniami i robiłem dokładnie to, co uznałem za stosowne. Wybrałem więc ten kawałek piachu nie ze względu na przepiękny krajobraz, nie dlatego że urzekł mnie żółty piasek akurat w tamtym miejscu, ani nawet nie dlatego, że był tam święty spokój. Wybrałem to miejsce, bo tak właśnie chciałem. I to było w mojej wyprawie najlepsze.

Dalsza droga upłynęła na rozmyślaniu i podziwianiu pięknych, kłębiastych chmur na niebie. Cisza dookoła potęgowała dziwne uczucie. Można było powiedzieć, że prawie słyszałem własne myśli, niemalże wypowiadane na głos. Dźwięk pluskania wiosłem o taflę wody – na co dzień przyjemny – wtedy wydawał się hałasem nie do zniesienia. Postanowiłem więc wyrwać się z tego psychicznego letargu i zacząć kreatywne działania. Spojrzałem w białe obłoki przypominając sobie dziecięcą zabawę w wyszukiwanie kształtów i przebiegłem wzrokiem odnajdując kilka kłębiastych tworów. Wydawać by się mogło, że taka prosta zabawa szybko może się znudzić. Wtedy jednak czas płynął inaczej. Spędziłem dobre pół godziny bawiąc się nie gorzej niż sześcioletnie dziecko.

O dzikości Wisły przekonałem się tego dnia kilka razy. Nawet nie wiem kiedy wpłynąłem na tereny porośnięte gęstą roślinnością, przypominające Amazonię z filmów przyrodniczych w telewizji. Poczułem się jak w środku puszczy. Omijałem gałęzie, wybierałem nowe drogi, obserwowałem pojawiające się dookoła wiry i walczyłem z piętrzącą się wodą. Szerokie rozlewiska prowadziły w głąb gęstwiny, a podmokłe tereny tak jak bagna kusiły nieostrożnych podróżników. Do pełni tropikalnego krajobrazu brakowało tylko krokodyli wystawiających swoje ślepia ponad powierzchnię wody. Bez wątpienia ten fragment wiślanego szlaku spodobał mi się najbardziej.

Po pokonaniu połowy drogi przyszedł czas na odpoczynek. Dzień poprzedni dał mi się we znaki więc musiałem oszczędzać siły. Co ważniejsze, bolały nie tylko zmęczone mięśnie – stawy palców uporczywie sygnalizowały, że mają już dość takiego traktowania. Z pewnością była to pamiątka dni poprzednich, podczas których wielokrotnie przenosiłem 70-kilogramowy sprzęt. Nie pomagało masowanie, prostowanie, wyginanie (co zresztą okupione było jeszcze większym bólem). Każdego ranka budziłem się z nadzieją, że palce wreszcie odpoczęły, jednak gdy łapałem wiosło znów dostawały wycisk. Na szczęście przede mną była tylko jeszcze tama we Włocławku, więc do tego czasu miały szansę na regenerację.

Dwóch starszych mężczyzn siedziało na betonowej „przystani” w Kłudziu, gdy przybiłem do brzegu. Zajęci byli rozmową. Tylko na chwilę podnieśli głowy i ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy popatrzyli na mnie, jak na kosmitę w latającym spodku. Bez słowa wrócili do rozmowy, a ja zacząłem zastanawiać się, gdzie jest ten sklep, który według kilometraża miał być w pobliżu. Nie pytałem o to miejscowych, bo w międzyczasie zobaczyłem kamienie wystające nad wodą, rozłożone mniej więcej do połowy szerokości Wisły. Pływał tędy prom, a jak zdążyłem zaobserwować, właśnie przy przeprawach tworzy się takie zjawisko. Nie było więc rady, olałem całkowicie sklep i wyruszyłem pod prąd starając się nie trafić na silny nurt. Odpłynąwszy spory kawałek w górę rzeki zawróciłem i szybkimi machnięciami starałem się dotrzeć jak najbliżej drugiego brzegu. Czarny bocian, którego zobaczyłem przed Kłudziem tak jak kot chyba przyniósł mi pecha, bo nie zdążyłem całkowicie ominąć piętrzącej się wody. Jedyne co zrobiłem to ustawiłem odpowiednio kajak, chwyciłem mocno wiosło i zacisnąłem zęby.

Będąc kilka kilometrów od Kazimierza Dolnego zaczęły mnie straszyć chmury. Z bielutkich obłoków zrobiły się brunatne i granatowe chmurzyska, które stopniowo goniły mnie chcąc schwytać w deszczowe objęcia. Wiosłowałem więc co sił w rękach, by jak najprędzej dotrzeć już na miejsce. Co jakiś czas odwracałem się by sprawdzić postęp mojej jednoosobowej ucieczki oderwanej od całego peletonu chmur. Towarzyszyły mi w tym wszystkim muszki siadające mi na głowę. Może gdyby jeszcze gryzły to mógłbym wytłumaczyć sobie ich obecność, ale oprócz funkcji irytowania nie widziałem w nich żadnego sensu. Sam ze sobą potrafiłem wytrzymać, czyżbym jednak swoim „zapachem” przyciągał te upierdliwe stworzenia?

O przysłowiowy rzut beretem od Kazimierza, na lewym brzegu Wisły, znajdują się ruiny zamku w Janowcu. Wielką budowlę warto z pewnością odwiedzić, choć ja nie miałem okazji zerknąć do jej wnętrza. Z zewnątrz natomiast mogłem zobaczyć zamek w całej okazałości, podobnie jak drewniany wiatrak w Męćmierzu ustawiony po drugiej stronie na stromym zboczu. Ciekawa to konstrukcja, bo ów wiatrak miał możliwość ustawiania się skrzydłami do kierunku wiatru. Obecnie jest prywatną własnością.

Po godzinie 18 byłem na miejscu. Do samej przystani towarzyszyła mi nietypowa jak na te okolice jednostka pływająca w kształcie statku wikingów. Czyżby turyści woleli pływać „czymś” wyjętym z zupełnie innej bajki i w stawionym na siłę w krajobraz Wiślany? Pewnie tak, gdyż do nabrzeża cumował też statek piratów i barka o wdzięcznej nazwie „Dziunia”. Szkoda, że Wisła nie kojarzy się z tradycyjnymi łodziami, a turysta chce pływać takimi wynalazkami. Mój kajak też nie wtapiał się w krajobraz, ale to można uznać za wyjątek. Wpłynąłem więc w zatoczkę przystani i wyskoczyłem na brzeg. Nie było tam nikogo. Przy ogrodzeniu stał drewniany budynek otwarty na oścież, między drzewami wyrastał podest lub jakaś scena, na której zebrane było masę drewnianych rzeczy, a do drzew przycumowane były łódki i jakaś większa jednostka zawalona po brzegi gratami. W głębi zobaczyć można było kawałek pola namiotowego. Rozglądałem się w poszukiwaniu żywej duszy lub chociaż jakiegoś śladu działalności człowieka. W błocie zobaczyłem kilka śladów prowadzących między łódki, wśród których siedział wędkarz.
– Czy jest pan właścicielem tej przystani? – zapytałem z daleka.
– Słucham? – zamyślony wędkarz podniósł wzrok i zdziwił się na mój widok.
– Czy pan tutaj pracuje?
– Nie. Jest tutaj gdzieś bosman, proszę go poszukać.

Wszedłem na werandę drewnianego budynku po schodkach. Z zewnątrz nie wyglądał tak źle – widać było przewody elektryczne doprowadzone do żarówek, jakieś krzesełko, kilka innych rzeczy walało się po podłodze. Zapukałem we framugę otwartych drzwi. Nikt się nie odezwał. Zajrzałem do środka, by upewnić się, że nie ma tam nikogo. Nie było. Znalazłem za to kupę śmieci, drewna, kilka kół ratunkowych, stoliki, krzesła, jakieś szafki i masę innych rzeczy. Wiedziałem już dlaczego jest tam pusto – przystań była zalana podczas powodzi, a budynek służący do tej pory za biuro stał się magazynem, który otwarty na wszystkie możliwe strony suszył się z wilgoci. Spora warstwa błota zalegała nie tylko na polu namiotowym, ale też na wjeździe i całej przystani.
– Niestety, nie znalazłem bosmana – zwróciłem się do wędkarza.
– Dziwne, był tu jeszcze przed chwilą. Proszę poczekać, powinien zaraz wrócić.

Godzina wysiadywania na schodkach nie dała rezultatów. Poszedłem więc ponownie do pana z wędką i zapytałem, czy tajemniczy bosman nie będzie miał nic przeciwko, jeśli rozłożę namiot gdzieś w okolicy. W efekcie domek stanął na błocie niedaleko podestu, schowany na tyle, by nikt na pierwszy rzut oka nie mógł go dostrzec. Pozwoliłem sobie na rozgoszczenie się bez wyraźnego pozwolenia właściciela terenu i doszedłem do wniosku, że rano ureguluję płatności związane z moim pobytem jeśli tylko ktoś pojawi się w drewnianym domku. Wtedy nie było już czasu na szukanie innego miejsca noclegowego. Kajak przymocowałem do łańcucha innej łodzi, a cały sprzęt włożyłem do namiotu. Przebrałem się pierwszy raz w czyste ubranie, zabrałem cenniejsze rzeczy, zamknąłem namiot i poszedłem do centrum Kazimierza.

Piękne miasto powoli cichło. Szukałem otwartej knajpki, ale większość właśnie zamykana była przez właścicieli. Po dłuższych poszukiwaniach trafiłem na otwarty lokal. Zaszalałem z menu – kupiłem pierogi oraz duże piwko. Były to dla mnie towary luksusowe, na takie rzeczy nie mogłem sobie pozwolić na kajaku. Jadłem więc pierogi jak kaleka nie mogąc utrzymać porządnie widelca z powodu bólu palców i delektowałem się nimi jakbym spożywał co najmniej kawior. Pierwszy raz od kilku dni jadłem coś więcej niż chińską zupkę i piłem coś więcej niż tylko wodę.

Do namiotu wróciłem zrobiwszy uprzednio kilka zdjęć Kazimierza o zachodzie słońca. Czerwona łuna roztaczała się nad Wisłą i oblewała swoim kolorem budynki miasta. Było już ciemno. Kilkoro dzieci bawiło się niedaleko korzystając z ciepłego powietrza. Wkrótce wrzaski ucichły, a ja przy melodii rechoczących żab usnąłem na miękkim, błotnistym podłożu zmęczony całym dniem wiosłowania.

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

Dodaj komentarz