Obudziłem się o 5:30. Nie ze względu na hałasujące żaby, ale dlatego, że przyzwyczaiłem organizm do pobudki o tej godzinie. Codziennie otwierałem oczy i śmiało mogłem oznajmić całemu światu, że za pół godziny będzie szósta. Potwierdzał to zegarek wyposażony w funkcję budzika, którego i tak nie używałem. Sam dobrze przeczuwałem odpowiednią porę pobudki dzięki wewnętrznemu czasomierzowi. Co ciekawe, nie byłem ani trochę zmęczony. Przez noc wypoczywałem nadzwyczaj dobrze, a rano znów tryskałem energią do dalszej podróży.
Chwilę po siódmej wypłynąłem z Kazimierza. Opustoszałej przystani ani na chwilę nie odwiedził tajemniczy bosman. Przez chwilę zastanawiałem się czy on w ogóle istniał. Wędkarz, który o nim wspomniał wydał mi się – delikatnie mówiąc – dziwny. Nie zapłaciłem więc za kawałek ziemi użyczonej pod mój przenośny domek. Chciałem zostawić kilka groszy w zniszczonym, drewnianym biurze, ale szybko porzuciłem ten pomysł. Nie wiadomo w czyje ręce trafiły by pieniądze i czy w ogóle ktoś by je znalazł. Przyrzekłem sobie, że odwiedzę to miasto jeszcze raz i ureguluję zaległe płatności przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Codziennie przygotowywałem sobie dwie tabliczki czekolady wkładając je pod kilometraż zamocowany tuż przy kokpicie. Były w zasięgu ręki, przez co nie traciłem czasu na wychodzenie z kajaka. Niby dziesięć minut w skali całego dnia to niewiele, ale przezornie oszczędzałem czas „tak na wszelki wypadek”. Tym razem z wodoszczelnego luku wyciągnąłem tylko jedną tabliczkę. Przez niedopatrzenie nie zauważyłem, że kończą mi się zapasy, musiałem więc zredukować spożycie brązowej substancji do czasu kolejnych zakupów. Szkoda, bo uwielbiam czekoladę, a wyprawy to jedyny moment, kiedy można ją jeść bezkarnie.
Przed Puławami nie patrzyłem już w piękne niebo, a zmagałem się z wysoką falą, wiatrem i szarymi chmurami zwiastującymi ulewę. Pierwszy raz od ponad czterystu kilometrów fala moczyła mi dziób kajaka. Będąc na środku Wisły przerażony wiosłowałem w stronę brzegu. Nie byłem pewien jak zachowa się kajak w takich warunkach – płynąłem nim przecież pierwszy raz sprawdzając na własnej skórze jakość wykonania. W oddali zobaczyłem małą zatoczkę, kawałek dalej natomiast przystań, do której cumowały większe jednostki. Wiało straszliwie, a pomarańczowy kajak metr po metrze przesuwał się w stronę brzegu.
„Zostaję tutaj dopóki to wszystko się nie uspokoi” – pomyślałem zaraz po dotarciu do stałego lądu. Dookoła nie było żywej duszy. Zaledwie dwóch mężczyzn stało kawałek dalej i przyglądało się falującej wodzie. Dokładnie poznałem wagę czasu – owe dziesięć minut kilkukrotnie oszczędzone na posiłkach teraz wykorzystać mogłem na przymusowy postój. Ku mojej przeogromnej radości zobaczyłem tuż nad wodą mały, drewniany bar. Z okien tejże knajpki najpewniej widać było dokładnie cały mój sprzęt. Oczami wyobraźni widziałem siebie siedzącego przy stoliku, jedzącego dobry obiad i czekającego na flautę. Pędem wyciągnąłem kajak na brzeg i brodząc w popowodziowym błocie pobiegłem do drzwi. Radość szybko przerodziła się w rozgoryczenie, a czar prysnął tak szybko jak się pojawił. Budynek zamknięty był na cztery spusty. Jedyne ślady cywilizacji sięgały tu kilku miesięcy wstecz.
Popatrzyłem na rzekę z brzegu. Jeszcze kilka minut wcześniej byłem na środku i walczyłem z falami. Z tej perspektywy fal praktycznie nie było! To, co wcześniej atakowało mój kajak teraz szyderczo śmiało mi się w oczy. Sam nie wiedziałem, czy to strach wzmagał moje doznania, czy po prostu wiatr był wtedy znacznie silniejszy. Wkurzony wsiadłem w moją pomarańczową jednostkę pływającą i odbiłem od brzegu.
Znów woda zawrzała i obsypała kajak setkami fal. Jakby ze złości, że chcę jednak płynąć nią dalej. Wiosłowałem co sił w rękach, bo wiatr dął mocno w twarz. Szum wody mieszał się z szumem pobliskich drzew łącząc się w jednostajny dźwięk bez ładu i składu. Nie minęło pięć minut, gdy dostrzegłem dwa progi piętrzącej się wody odznaczone na tafli białymi kłębami piany. Z poziomu kajaka ciężko było wcześniej ujrzeć takie przeszkody. Adrenalina skoczyła do maksymalnego poziomu. Zdążyłem pochylić się bliżej kajaka, aby obniżyć maksymalnie środek ciężkości i starałem się utrzymać równowagę. Jednostka skręcała mimowolnie to w lewo, to w prawo, za sprawą ogromnych wirów powstałych tuż za przeszkodami. Nie walczyłem z siłami natury. Gdy wyszedłem na przysłowiową prostą płynąłem nadal we właściwej pozycji eksploatacyjnej, ze sztucznie przyklejonym uśmiechem i sercem bijącym jak kościelne dzwony.
Ledwie Puławy zniknęły za zakrętem, a na rzece zrobiła się totalna sielanka. Świeciło słońce, było spokojnie, ćwierkały ptaki, dookoła pluskały ryby. Ktoś nieźle sobie ze mną pogrywał. Najpierw najadłem się strachu i nim dobrze „wytrzeźwiałem” z zastrzyku adrenaliny miałem przed sobą spokojną Wisłę bez najmniejszej oznaki zagrożenia. Na niecałych dwóch kilometrach poznałem dwie diametralnie różne rzeki.
Zrobiłem po drodze kilka przerw na słonecznych, piaszczystych łachach. Trochę odpoczynku, trochę kąpieli, pranie brudnych rzeczy, suszenie tych mokrych i dosuszanie nadal wilgotnego śpiwora. Nadmorskie plaże mogą spokojnie porównywać swoje walory do wiślanego piachu. Złoty kolor, piękne krajobrazy, dzikość natury i… brudna woda. Myłem się w niej, ale sam nie byłem przekonany czy za kilka dni nie wyrośnie mi trzecia noga. Widziałem wszakże jak spuszcza się ścieki już na pierwszych kilometrach jej biegu. Jak zapewniają naukowcy woda aż do Warszawy ma jakąś tam klasę. Dalej jest już pozaklasowa. Korzystałem więc póki mogłem zachować chociaż resztki higieny osobistej.
Po dwunastej wylądowałem pod twierdzą Dęblin. Pstryknąłem kilka zdjęć, rozejrzałem się po okolicy i przespacerowałem się wzdłuż fortyfikacji. Było pięknie. Wisła lśniła w promieniach słońca rzucając dookoła raz po raz refleksy. W oddali nad okolicą górował most kolejowy, a po przeciwnej stronie most drogowy. Krajobraz dopełniała zielona trawa oraz błękitne niebo, które raz po raz przecinały samoloty i helikoptery. Byłem już prawie w połowie drogi wyznaczonej na ten dzień, przy czym częściej korzystałem z dobrodziejstw pogody niż faktycznie wiosłowałem. Jeśli nie liczyć incydentu w Puławach, to do tego miejsca było po prostu fantastycznie.
Wszystko, co dobre kiedyś się kończy. Sielankowa podróż zmieniła się kilkanaście kilometrów dalej, gdzie Wisła stała się znacznie szersza. Wydawało się, że niedługo dalej będzie na drugi brzeg niż do samego ujścia. Otwarta przestrzeń sprzyjała podmuchom powietrza, co skutecznie wykorzystał wiatr szykując mi kolejną dawkę fal. Podróżowałem więc tuż przy lądzie, aby w razie pogorszenia się sytuacji szybko ewakuować się z całym moim sprzętem. Często musiałem też wybierać – albo popłynę dłuższą drogą i nie narażę się na niebezpieczeństwa, albo przetnę Wisłę niczym piła i zaoszczędzę trochę czasu. Parę razy się udało.
Z takimi warunkami przyszło mi się zmagać aż do wieczora. Nawet elektrownia w Kozienicach nie zrobiła na mnie większego wrażenia, bo skupiałem się raczej na pokonywaniu przeszkód niż obserwowaniu ogromnej budowli. Niemniej jednak rzuciłem kilka razy okiem w stronę kolosa. Z komina wydobywał się dym identyczny jak kłębiaste chmury na niebie. Może to tam je produkowali? Nie rozmyślałem nad tym zbyt długo, bo po zobaczeniu wiru o średnicy mniej więcej długości kajaka, uciekałem co sił w rękach chcąc mieć już za sobą ten ciężki fragment trasy. Męcząc się jeszcze parę ładnych godzin dotarłem do półmetka mojej przygody. Tym samym za sobą miałem już 490 kilometrów.
Piaszczysty kawałek podłoża w pobliżu krzaczków oraz drzew idealnie nadawał się na nocleg. Na samym czubku wału pasła się krowa, a słońce barwiło okolicę ciepłymi promieniami sugerując, że niedługo zniknie za horyzontem. Po drugiej stronie wału znajdowało się okazałe gospodarstwo. Wyszedłszy na czubek wału spotkałem właściciela owej farmy.
– Czy mógłbym tutaj na dole rozłożyć namiot? – zapytałem nieśmiało widząc, że człowiek w kaloszach nie do końca wiedział skąd wziąłem.
– Oczywiście, nie ma najmniejszego problemu – wypowiedział wreszcie pierwsze słowa i wyraźnie kamień spadł mu z serca, że nie jestem mordercą albo złodziejem krów.
– Czy przypłynąłem w dobre miejsce? To jest miejscowość Magnuszew? – zadałem kolejne pytanie, przy czym na słowo „przypłynąłem” mojemu rozmówcy powiększyły się oczy.
– Tak, chociaż dokładnie jesteśmy w Latkowie, a Magnuszew jest kawałek dalej.
– Mam do pana jeszcze jedną, ogromną prośbę…
Zależało mi na naładowaniu sprzętu na dalszą podróż. Właściciel gospodarstwa bez najmniejszego problemu zgodził się wziąć mój telefon i naładować baterie przez noc. Przy okazji wypytywał i uważnie słuchał o moich wojażach po Wiśle. Kiedy więc po godzinie szedłem z kablami zwisającymi z dłoni i komórką w ręku wszyscy wiedzieli skąd się wziąłem i dokąd zmierzam.
– A nie boi się pan tak samemu? – zapytała gospodyni.
– Pewnie, że się boję. Różne rzeczy mogą się przydarzyć – odparłem. – Ale nie można zakładać, że staną się same najgorsze rzeczy.
– No tak, racja. Co też człowiekowi może przyjść do głowy, że wybiera się kajakiem nad morze…
Kiedy usypiałem byłem spokojny o sprzęt, baterie w komórce i swoje bezpieczeństwo. Zagwarantowano mi, że nic mi się nie stanie, bo nikt niepowołany nie zagląda w te okolice. W głowie miałem jeszcze dłuższą rozmowę na temat Wisły i spływu oraz wydarzenia minionego dnia. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że wspaniałomyślni ludzie (a szczególnie gospodarz) zapoczątkują oddzielną, wesołą historię mojej wyprawy. Przekonać się o tym miałem dopiero następnego dnia.
Dodaj komentarz