Duży w podróży
Dzień 7: We troje

Dzień 7: We troje

Dzień zapowiadał się przepięknie. Odbiłem od brzegu w porannych promieniach słońca jeszcze przed ósmą. Wisła mocno pociągnęła mnie za sobą i nim się obejrzałem moje miejsce noclegowe było już poza zasięgiem wiosła. Raz po raz mijałem malownicze krajobrazy i piaszczyste plaże, których w tych okolicach nie brakowało. Napawało mnie to ogromnym optymizmem więc z uśmiechem podróżowałem przed siebie. Ja i mój nowy kolega.

Przed wypłynięciem pełen energii pomaszerowałem do gospodarza zza wału, aby odebrać pozostawiony do ładowania sprzęt. Ktoś krzątał się niedaleko stodoły, kury od dawna rozgrzebywały trawę, a drzwi domku były otwarte na oścież. Zajrzałem więc do środka jednocześnie pukając o framugę.
– Proszę wejść – śmiało zaprosił mnie mój wczorajszy rozmówca.
– Nie chciałbym nikogo obudzić…
– Spokojnie, my już nie śpimy od szóstej – zanim dokończyłem moje wątpliwości zostały całkowicie rozwiane.
Zwinąłem w kłębek wszystkie kable i razem z bateriami schowałem do kieszeni. Zamieniłem kilka zdań z gospodarzem – o mojej wyprawie, dotychczasowych przygodach i trudnościach oraz o Wiśle i powodzi w tamtejszych okolicach. Dowiedziałem się, że jeszcze trzy dni wcześniej rzeka była poza swoim korytem, lecz szybko zaczęła opadać. Dla nas obu była to bardzo dobra informacja. Mieszkańcy odetchnęli z ulgą, a ja potwierdziłem swoje przed wyprawowe wyliczenia. Cieszyło mnie to bardzo, bo wiedziałem, że fali powodziowej nie dogonię. Spływ przebiegał więc dokładnie według ustalonego planu.

Przed wyjściem pożegnałem się z miłym człowiekiem i podziękowałem serdecznie za udzieloną pomoc. Zanim opuściłem budynek gospodarz podarował mi… ogórka. Niby zwykłe warzywo warte kilka groszy, ale dla mnie był to gest wart setek złotych. Nie liczyła się jednak wtedy wartość tego, co zostało mi wręczone, a jedynie fakt, że ktoś udzielił mi bezinteresownej pomocy. Choćbym dostał podarunek zupełnie zbędny i błahy, traktowałbym go jak największy skarb.

Ogórka przyjąłem jako towarzysza podróży. Doszedłem do wniosku, że nie będę go jadł z dwóch powodów: po pierwsze nie wiadomo jak zareagował by na to mój żołądek (wszakże ma zawsze problemy z tym zielonym warzywem), a po drugie miło płynęło się we dwójkę. Chwilę po ósmej umieściłem więc na stronie swoją aktualną pozycję GPS oraz następującą informację: „Znów spotkałem sympatycznych ludzi. Naładowałem u nich sprzęt i dostałem nawet ogórka. Ogórek ma na imię Jurek i mówi, że nigdy morza nie widział. Płynie więc ze mną”. Od tej pory nie byłem całkiem sam na środku Wisły, a Jurek miał przynosić szczęście prawie tak jak czterolistna koniczyna. Za dodatkowy cel postawiłem sobie przetransportowanie go na otwarte wody Morza Bałtyckiego.

– Ty nosisz ten kapelusz na głowie? – usłyszałem głos Kasi w słuchawce telefonu.
– No tak, a dlaczego pytasz?
– Bo zaczynasz pisać opowieści jak po udarze słonecznym – odparła wesołym głosem.
– Chodzi ci o Jurka? – zapytałem i oboje zaczęliśmy się śmiać.
Powoli więc zaczynałem wierzyć w naszą dwuosobową załogę kajaka. Ogórek poprawił nie tylko mój humor, ale wywołał uśmiech na wielu innych twarzach. Postanowiłem bawić się postacią Jurka. Przez całą wyprawę pisałem o nim jak o pomocniku, leniu, osobniku z chorobą morską i warzywie niecierpliwym dalszych wydarzeń. Miał szansę płynąć w stronę swojego upragnionego morza i stać się przy okazji postacią kultową. Po pewnym czasie zacząłem zazdrościć mu popularności.

W okolicach 500 kilometra pierwszy raz na żywo zobaczyłem bielika. Ogromne ptaszysko siedziało na czubku drzewa i obserwowało okolicę. Wydawało się, że pod jego ciężarem mała gałąź pęknie, lecz jedynie wyginała się nienaturalnie utrzymując ostatkiem sił wielkiego orła. Gdy tylko znalazłem się w zasięgu bielik poderwał się do lotu. Potężnymi skrzydłami zagarniał powietrze usiłując odfrunąć jak najdalej ode mnie. Sprawiał wrażenie jakby przychodziło mu to z ogromnym wysiłkiem, a opuszczanie gałęzi nie było jego ulubioną czynnością. Gdyby ów bielik mógł mówić to z pewnością krzyknął by do mnie: „Ej, ty! Spadaj z mojego terytorium!”. Ja jednak uparcie wiosłowałem i oglądałem z zachwytem akrobacje orła. Towarzyszył mi przez około dwa kilometry, po czym zrezygnowany odleciał w głąb lasu na prawym brzegu.

Z biegiem Wisły pojawiało się coraz więcej wysepek, piaszczystych brzegów i plaż. Dużo z nich była niestety pod wodą, przez co często wysiadałem na środku rzeki po wpłynięciu na mieliznę. Wciąż ciągnęły się za mną skutki powodzi obrazując ogrom zniszczeń na poszczególnych wyspach. Połamane drzewa, wyrwane konary i korzenie wystające z brzegów wyglądały jak po przejściu huraganu. Brzegi miejscami zamieniały się w metrowej wysokości klify jak z nadmorskich plaży. Dookoła panował totalny spokój. Jedynie drzewa pamiętały siłę żywiołu, który przeszedł przecież chwilę przede mną.

Kilka razy odpocząłem w miejscach, które nie często ludzie widują na środku rzeki. Stereotypowa Wisła jest brudna, brzydka, śmierdząca i odpycha swoim wyglądem. Ja poznałem ją z zupełnie innej strony. Pejzaże jakby wyciągnięte z obrazów, złociste plaże kuszące gorącym piaskiem, ciche okolice bez najmniejszych śladów człowieka. Czułem się jak w innym kraju. Oglądając programy podróżnicze ludzie często marzą o wycieczce na ciepłe wyspy, w miejsca z przejrzystą wodą i leżakiem pod palmami. Ja dotarłem do ciepłych krajów nie wyjeżdżając z Polski. Brakowało tylko błękitnej wody.

W okolicach Karczewa na betonowej przystani czekała Martyna – moja rajdowa koleżanka. Przywitała mnie z siateczką zawierającą niezbędne produkty na dalszą podróż. Dostałem więc coś do jedzenia, coś do picia i… ogórka! Koleżance tak spodobała się historia Jurka, że postanowiła wyswatać mojego towarzysza z panią Ogórkową. Oba warzywa dobrały się idealnie i razem dzielnie zajęły miejsce w przednim luku bagażowym. Ja natomiast opowiedziałem Martynie o mojej podróży. Tak upłynęło dobre trzydzieści minut, podczas których nie brakowało tematów do rozmów. Wreszcie w dobrych humorach, już we trójkę, odpłynęliśmy w stronę Warszawy.

Przepłynąwszy pod mostem Siekierkowskim poznałem stolicę po charakterystycznej budowli. Przed sobą miałem Pałac Kultury i Nauki, który tak często oglądałem z zupełnie innej strony. Tym razem przyszło mi podziwiać go ze środka Wisły. W zasadzie nic więcej nie było widać ponieważ drzewa zasłaniały resztę Warszawy. Minąłem kilku kajakarzy ćwiczących zapewne na jakieś zawody, później całą drużynę wioślarską, kilka motorówek oraz ujęcia wody zwane Chudym Wojtkiem i Grubą Kaśką. Po niedługim czasie pojawiłem się u wejścia do Portu Czerniakowskiego. Czekał tam na mnie Rafał, który od razu skierował mnie we właściwe wrota.

W porcie znajdował się pływający domek Fundacji „Ja Wisła”. Do niewielkiego, drewnianego budynku przycumowane była duża krypa i bat „Nieuchwytny”. Od strony portu kilka leżaków i rower, a od strony lądu trap łączący domek z brzegiem. Tuż obok barka „Herbatnik” moczyła się w wodzie. Na miejscu było już kilka osób, a wkrótce dotarł Rafał, który zaprosił mnie na noc do portu. Opowiedziałem kilka ciekawostek z mojej podróży. Dowiedziałem się, że muszę nieźle zasuwać skoro potrafię przepłynąć 70 kilometrów dziennie i przygotowany zostałem na niebezpieczeństwa czyhające na mnie nie tyle na Wiśle, co na zalewie Włocławskim. Z Rafałem natomiast rozmawiałem o działalności Fundacji, początkach, budowie tradycyjnych drewnianych łodzi, planach na przyszłość, a nawet o dworcu wodnym. Istnieje taka jednostka i stacjonuje w Warszawie, ale niestety popada w ruinę. Właśnie ludzie tacy jak Rafał próbują ratować to co związane z Wisłą. Nie dość, że jest to żmudna praca, to jeszcze nie jest poparta solidnym finansowaniem, choćby ze strony miasta. Któż przecież interesuje się Wisłą?

Był późny wieczór, gdy rozkładałem karimatę na deskach pływającego domku Fundacji. Za drzwiami trwała jeszcze dyskusja. Tym razem ustawiłem budzik na 6:30. Nie musiałem składać namiotu, więc dodatkowa godzina snu była jak najbardziej pożądana. Około godziny 23:00 wreszcie usnąłem. W ciepłym luku kajaka spał również Jurek i pani Ogórkowa.

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

Dodaj komentarz