Całą noc padał deszcz i wiał siny wiatr. Czasem mocniej szarpnął namiotem wyrywając mnie z błogiego snu. Chwilę słuchałem otaczającego mnie szumu, po czym znów zasypiałem. I tak kilka razy. Nie wiem o czym śniłem, ale tej nocy rzeczywistość przeplatała się z marzeniami tworząc w mojej głowie ogromny kłębek myśli. Był tak zakręcony jak tylko zakręcona może być droga wiodąca na Col de Turini. Pewnie dlatego obudziłem się troszkę później niż zwykle, jednakże wciąż z głupim uczuciem kryzysu.
Wyjrzałem na zewnątrz. Wisła falowała jak nigdy dotąd i stanowczo sygnalizowała, że teraz nie ma ochoty transportować nikogo, a tym bardziej mnie i mojej pięciometrowej łupinki orzecha. Nie poprawiło mi to humoru. Wróciłem do namiotu i postanowiłem poczekać na lepsze warunki. Skorzystałem więc z okazji i uzupełniłem dziennik pokładowy koślawymi literkami. Palce już dawno powinny przestać boleć, ale uparcie zwracały mi uwagę, że są na swoim miejscu, lecz nikt się nimi nie interesuje. Rano odrętwiałe musiałem rozruszać, wieczorem obolałymi nie dotykałem niczego.
Około dziewiątej postanowiłem ruszyć. Zebrałem się w sobie i podjąłem męską decyzję – przecież to wyprawa, a nie czas na użalanie się nad sobą. Trzeba płynąć mimo niesprzyjających warunków i dawać z siebie jak najwięcej. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku (który jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności w tych warunkach miał to swoje zdrowie nadzwyczaj żelazne). Przestały mi więc dokuczać fale i w pewnym sensie zacząłem je traktować jako nieodłączny element wiślanego krajobrazu. Musiałem z nimi płynąć i nikt tego nie potrafił zmienić. No chyba, że byłaby to Matka Natura.
Jak przystało na typowego optymistę z każdej sytuacji muszę wyciągnąć plusy. A więc wreszcie miałem komfortowy śpiwór, który suszył się – bagatela – siedem dni. Miałem co jeść, miałem co pić, miałem też dach nad głową, więc mimo nieustającego wiatru parłem przed siebie jak dotychczas, zewsząd otoczony falującą wodą. Rzeka chyba wpłynęła mi na ambicję i postanowiła przetestować silną wolę oraz hart ducha. Nie zamierzałem się poddać, jednak czując ogromny respekt w stosunku do Wisły dla swojego bezpieczeństwa trzymałem się raczej blisko brzegu. Ot, taka mała droga ewakuacyjna.
Jurek zaszył się w luku bagażowym. Ogórek cierpiał na chorobę morską, choć na morzu jeszcze nie byliśmy. Miał biedak prawo – kajak bujał się jak koń na biegunach, lecz takie warunki nie robiły na jednostce większego wrażenia. Brakowało tablic kilometrażowych, więc płynąłem po omacku starając się znaleźć jakikolwiek punkt odniesienia. Jak na złość w okolicy nie było żadnej wioski, ujścia rzeki czy chociażby mostu. Miałem dziwne uczucie, że to wszystko jest na wyciągnięcie ręki, ale skrzętnie schowane, bym przez przypadek nie odnalazł się w swojej sytuacji. Prawie jak w filmie Truman Show – ktoś reżyserował moje otoczenie i ukrywał wszelkie dowody na istnienie szlaku żeglownego.
Po jakimś czasie napotkałem na wielką wyspę, którą dało się opłynąć z lewej i prawej. Kilometraż mówił o tym jednoznacznie, jednak ani słowa nie wspominał o drobnej rzeczy – którędy będzie krócej. Nie pomogły groźby, próby podpalenia niewdzięcznych kartek ani nawet przekupstwa. Biały papier niewzruszony patrzył na mnie jak na idiotę rozmawiającego ze swoim wyimaginowanym przyjacielem. Ostatecznie powstrzymałem emocje, bo przecież dzięki kilometrażowi zawdzięczałem bardzo dobrą orientację w terenie. Wybrałem prawą stronę i tam skierowałem pomarańczowy kajak. Dopiero po powrocie okazało się, że nadrobiłem kawałek drogi. Wtedy jednak nie miało to najmniejszego znaczenia, bo na horyzoncie pojawił się upragniony Płock.
Trafiłem akurat na dzień pokazów lotniczych. Oglądałem zatem z przyjemnością akrobacje przeróżnych samolotów – poczynając od starych dwupłatowców, poprzez samoloty typowo akrobatyczne, a na samym myśliwcu Spitfire kończąc. Ten ostatni wzbudził moje największe emocje. Pierwszy raz widziałem to cacko na żywo i muszę przyznać, że jak na swój wiek radził sobie rewelacyjnie. Oczywiście nie ma porównania z dzisiejszą technologią, jednak na owe czasy był jednym z najsłynniejszych samolotów bojowych. Piloci tych maszyn wyczyniali nad Płockiem cuda. Korkociąg, pętla, beczka czy przewrót to jedne z najpopularniejszych, a zarazem najbardziej widowiskowych akrobacji. Raz po raz wprowadzali w zachwyt licznie zebraną publiczność.
Donośny dźwięk Spitfire’a przeciął niebo i rozniósł się echem po okolicach. Równie szybko, jak przemknął nad moją głową, tak szybko pojawiła się fala. Nie wiadomo skąd zaatakowała, nie wiadomo skąd się wzięła, ale wiadomo było, że jest wielka. Natychmiast wyrwałem się z zamyślenia i zobaczyłem przed sobą potężny akwen udekorowany gdzieniegdzie białą pianą. A zatem to nie bajki – na tym zbiorniku faktycznie mogą tworzyć się sztormy. Zacisnąłem mocniej obolałe palce na wiośle i zacząłem korridę. Gdyby nie okulary przeciwsłoneczne to przerażenie w moich oczach widać byłoby najpewniej już z samej tamy we Włocławku. Mogliby zobaczyć je również widzowie pokazów lotniczych, dla których okazałem się dodatkową atrakcją. Starałem się jednak zachować kamienną twarz albo przynajmniej udawać, że wszystko jest w porządku. Przed oczami miałem już wieczorne wydanie Teleekspresu: „W godzinach popołudniowych, podczas pokazów lotniczych w Płocku, grupa widzów wyłowiła z Wisły kajakarza”…
Nie miałem wyjścia – zrobiłem przymusową przerwę, głównie na pozbycie się nagromadzonego przerażenia oraz pozbieranie myśli, które biegały wokół roztrzęsionych nóg i zupełnie nie dawały się złapać. Mimo iż ciężko zapanować nad strachem, to w moim przypadku działał on mobilizująco, na tyle, że rozjaśniał umysł pozwalając podejmować odpowiednie decyzje. Dodatkowo posiadam w głowie sygnalizator przypominający czerwoną lampkę, który to świeci jaskrawym blaskiem, gdy tylko dzieje się coś niedobrego. Wtedy włączył się na chwilę informując, że pora na mały odpoczynek i ocenę sytuacji z brzegu.
Fakt, że nie płynąłem nigdy w takich warunkach, nie oznaczał, że nie da się tego zrobić. I rzeczywiście – fala była jak na morzu, ale szybko przyzwyczaiłem się do pokonywania zalewu Włocławskiego wertykalnie i horyzontalnie. Na dwa machnięcia wiosłem przypadał jeden ruch kajaka w górę (jeżeli wpływałem na falę) lub jeden ruch w dół (gdy z tej fali spływałem). Czasem przyszedł silniejszy podmuch wiatru, a z nim większa, mocniejsza i straszniejsza masa wody. Zdarzyło się wiele razy, że fala wskakiwała na dziób kajaka sięgając przedniego luku. W kilku przypadkach zmoczyła fartuch i mnie samego. Skoro kajak miał 5 metrów długości, to nie trudno wyobrazić sobie, z jakim żywiołem miałem do czynienia. Producent wykonał sprzęt dość uniwersalny, informując wszem i wobec o przydatności tej jednostki również w warunkach morskich. Mogłem mu wtedy być za to wdzięczny, całować po stopach i obiecywać dozgonną solidarność z marką Point65N.
Kto powiedział, że wszystkie wcześniejsze dni razem wzięte były trudniejsze od tego? No dobra, jak pisałem było ciężko, ale Wisła stopniowała mi emocje, dawkowała niebezpieczeństwa i przygotowywała na zbliżającą się scenę kulminacyjną. Zadbała o to, bym nie został rzucony od razu na głęboką wodę i umarł z przerażenia. Mając bogactwo w postaci doświadczenia zaczerpniętego z poprzednich dni wyprawy śmiało mogłem pokonywać zalew Włocławski. Oczywiście po uprzednim oswojeniu się z jego ogromną przestrzenią.
– Czy nie będzie problemu, jeśli chwilę tutaj odpocznę? – zapytałem starszego człowieka, który pojawił się znikąd, podczas gdy ja wylewałem wodę z kajaka. Byłem na 645 kilometrze, przy ujściu Skrwy, w niewielkim porcie jachtowym. Nie wypadało nie zapytać – byłem w końcu na czyimś prywatnym terenie.
– Oczywiście, że nie. Proszę spokojnie odetchnąć – odpowiedział człowiek miłym tonem, choć w zachowaniu wyczytałem, że dłuższy postój będzie „opodatkowany” pewną kwotą pieniędzy.
– Pewnie bywają tutaj większe fale?
– No jasne! Teraz można spokojnie pływać nawet kajakiem. Jak pojawia się sztorm to nie ma mowy o żadnym pływaniu. Wtedy jest jak na morzu.
Nie odpowiedziałem nic. Może nie chciałem pytać, czy w takich warunkach NAPRAWDĘ jest bezpiecznie dla kajakarza. Z drugiej strony czasami lepiej żyć w błogiej nieświadomości niż martwić się na zapas.
Mój rozmówca zniknął tak szybko jak się pojawił. Po chwili wrócił i wręczył mi kartkę z wypisanymi numerami telefonów śluzy Włocławek.
– Nie wiem, który jest aktualny, ale przydadzą ci się w dalszej podróży.
– Dziękuję! A czy na pewno prześluzują mnie we Włocławku? – zapytałem, mając na uwadze doświadczenie zdobyte podczas całej podróży.
– Oczywiście. Śluzują o określonych godzinach. Wypisałem je obok – wskazał palcem.
No więc pomyliłem się co do zamiarów starszego człowieka. Nie dość, że nie chciał żadnej zapłaty, to jeszcze zaoferował mi gąbkę, za pomocą której mógłbym pozbyć się wody z kajaka. Odmówiłem grzecznie, gdyż nie przywykłem do nadużywania czyjejś gościnności.
– Zamiast gąbki chciałbym dowiedzieć się kilku informacji na temat przystani w Dobrzyniu – powiedziałem wesołym głosem.
Niebo poczerwieniało. Spomiędzy chmur snop światła padał na elektrownie wiatrowe stojące na wzgórzu, jakby wskazywał cel mojej podróży. Widziałem je już długo. Stanowczo za długo, by cieszyć się na ich widok. Wiosłowałem kilka dobry godzin, walczyłem z ogromnymi falami, a białe wiatraki wciąż sterczały o miliony kilometrów ode mnie. Czyż to nie deprymujące?
Wreszcie po wielu trudach dotarłem do Dobrzynia n. Wisłą. Starszy człowiek opowiedział mi o tamtejszej przystani w taki sposób, że byłem przekonany, co do jej pełnej funkcjonalności rekreacyjnej i turystycznej. Zrobiłem więc wielkie oczy przepływając tuż obok, zastanawiając się jednocześnie czy aby na pewno trafiłem w to wychwalane miejsce. Nabrzeże świeciło pustkami jeśli nie liczyć wędkarzy pochłoniętych patrzeniem w spławik i kilku „miejscowych” popijających piwo, z dala od centrum miasteczka, gdzie nie sięgają oczy straży miejskiej oraz policji. Było tu raczej spokojnie, krajobraz niczym nie różnił się od typowego miasteczka, ale nie przywykłem do rozbijania namiotu tuż obok upojonej alkoholem młodzieży. Popłynąłem więc dalej.
Krajobraz przybrał charakter górski. Prawy brzeg posiadał strome wzgórza, na których być może udało by się rozbić biwak, lecz po uprzednim wykarczowaniu zarośli. Co chwilę mijałem stanowiska wędkarskie umieszczone kilkanaście metrów od brzegu, gdzie miejscowi, korzystając z ciszy, oddawali się swojej ulubionej pasji. Na jednej z takich ławeczek siedziało dwóch wędkarzy.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Czy jest w okolicy jakieś miejsce, gdzie mógłbym rozbić namiot? – zapytałem, trzymając się jednocześnie na dystans. Wiedziałem dobrze, że pośród przeróżnych cech wędkarzy znajduje się ta najważniejsza – wrażliwość. Szczególnie na pływanie w pobliżu spławika.
– Dalej, aż do tamy, to tylko wzgórza. Ale trochę wcześniej jest przystań.
– Byłem tam, ale nie bardzo mi odpowiadała, a zależy mi na tym, aby rozbić się w pobliżu zabudowań.
– A dlaczego to takie ważne?
– Chodzi o naładowanie telefonu…
– To proszę tu rozbić namiot! To nasza działka, nikt tu nie chodzi, a do miasta niedaleko – odpowiedział jeden z wędkarzy, pokazując fragment mniej zarośniętej ziemi. Wydał się przy tym nieco podekscytowany jednocześnie okazując pełen spokój.
Nim poszedłem spać miałem w głowie tysiące myśli uwikłanych w miliony scenariuszy. Sprawiło to dwóch niepozornych wędkarzy, którzy zaoferowali mi swoją pomoc.
– Idź tą ścieżką. – wskazał palcem tęższy wędkarz – Dojdziesz do pola truskawek. Bądź tam o 22:00. Weźmiemy od ciebie telefon i naładujemy u siebie w domu. Codziennie rano o godzinie 3:00 jesteśmy na rybach, więc oddamy ci przy okazji.
Historia jak z filmu sensacyjnego. Siedziałem w namiocie i zastanawiałem się co robić. Z jednej strony pilnie potrzebowałem naładowanej komórki, z drugiej nie wiadomo co mnie czekało na przedmieściach Dobrzynia. Mogło się równie dobrze okazać, że nie przyjdą po telefon, a po mnie lub telefonu nie zobaczę już nigdy.
Wybiła godzina 22:00. Dookoła panowała cisza. Postanowiłem zostać w namiocie, a ładowanie komórki zostawić na lepszą okazję. Pięć minut później ciszę przeciął szelest trawy i chropowaty głos wędkarza.
– Halo! Jesteś tam?
– Jestem, jestem… Przysnąłem trochę – skłamałem, aby jakoś wytłumaczyć swoją nieobecność w umówionym miejscu.
– Przyszliśmy po ten telefon.
– A dostanę go na pewno z powrotem? – zapytałem niepewnie.
– Oczywiście! Nie bawmy się w dzieci – zapewnił mnie jeden z mężczyzn.
Pełen wątpliwości nie mogłem zasnąć przez dłuższą chwilę. Telefon powędrował do nieznajomych ludzi, w nieznane miejsce. Jakaś dawka zaufania kazała mi oddać sprzęt nieznajomym. Ludzie przecież w gruncie rzeczy są dobrzy, choć jak wiadomo w dzisiejszych czasach nie jest to wcale takie pewne. Pewny nie byłem również ja, ale wreszcie usnąłem mając w głowie masę przeróżnych myśli.
Dodaj komentarz