Kazimierz Dolny dał nam odpocząć od trudów podróży. Przystań opuszczaliśmy więc zadowoleni, wypoczęci i zrelaksowani. Niewielkie miasteczko po weekendzie dopiero budziło się ze snu. Ulice dotąd tętniące życiem tym razem były puste. Wycieczkowe statki delikatnie kołysały się na wodzie, a cisza wypełniała wszystkie wąskie uliczki. Kiedy pierwsi zaspani mieszkańcy wychodzili ze swych domów, my pełni energii mijaliśmy już bulwary, drewniane domy i jasne kamienice. Spokojna rzeka z każdą minutą oddalała nas od miejskich zabudowań.
Podążaliśmy na północ. Niebieska wstęga Wisły przecinała okoliczne wzgórza i zalesione brzegi. Zakola były już bardziej łagodne i długie, a koryto szerokie, usiane wieloma mieliznami. Szlak żeglowny oznaczono z zaskakującą dokładnością – tyczki umieszczono dość gęsto w widocznych gołym okiem miejscach.
W ciągu dnia bywały takie chwile, kiedy oboje wyłączaliśmy swoje zmysły i pogrążaliśmy się w głębokiej zadumie. Wyćwiczone przez sześć poprzednich dni ruchy rękoma stały się na tyle automatyczne, że nie zwracaliśmy uwagi na tempo, synchronizację, ani właściwe trzymanie wiosła. O dziwo wtedy łapaliśmy idealny i jednostajny rytm, który mógł się utrzymywać nawet przez kilka kilometrów bez naszej wiedzy i kontroli. Dostrzegałem ten fakt dokładnie wtedy, gdy myśli opuszczały moją głowę, a ja wracałem do rzeczywistości.
Na horyzoncie pojawiły się Puławy. Tuż za pierwszym mostem, na prawym brzegu, wyrosły bloki mieszkalne, potem tawerna, hotel, przystań i nowy port rzeczny. U wejścia do portu, na kamienistym cyplu, wybudowano wieżę widokową, która kształtem przypominała fragment dużego okrętu. Przednia jej część wykonana była ze stalowych belek i tworzyła zarys kadłuba statku. Sama wieża natomiast wyglądała jak mostek kapitański, na który prowadziły spiralne schody wykończone po obu stronach poręczami. Dla podkreślenia marynistycznego charakteru obiektu, w betonowej kolumnie będącej jednocześnie filarem konstrukcji, znajdował się okrągły otwór na wzór okrętowego bulaja. Wchodząc na górę można było przez chwilę poczuć się jak kapitan pirackiego statku, ogromnego tankowca albo hiszpańskiego galeonu wyładowanego złotem – zależnie od tego, co komu podpowiadała wyobraźnia.
Minąwszy drugi most dostrzegliśmy poznanego poprzedniego dnia starszego pana, płynącego z biegiem Wisły na swym dmuchanym kajaku. Dopiero teraz zauważyłem jak ciężko – w porównaniu do tradycyjnego kajaka – przemieszczać się taką wydmuszką. Każdy ruch wiosłem powodował odchylenie osi jednostki od obranego kierunku, a ciągłe wiosłowanie dawało efekt wahadła. Brak steru był w tym wypadku poważną bolączką. Narzekał na to zresztą sam pan podróżnik.
– Zatrzymujemy się w Dęblinie, pod twierdzą. Może tam porozmawiamy dłużej? – zapytałem.
– Ja nie mam czasu na postoje. Muszę płynąć dalej – odparł starszy człowiek.
Rozumiałem jego sytuację. Płynął powoli, lecz systematycznie przemieszczał się do wyznaczonych przez siebie celów. Korzystał z dobrej pogody do granic możliwości, bo silniejszy powiew wiatru mógł w każdej chwili zatrzymać go na szlaku. Kiedy mocno dmucha w twarz wtedy ciężko płynąć nawet z nurtem. Bywa też tak, że pod wiatr w ciągu godziny pokona się zaledwie 3 kilometry. Szczególnie da się to odczuć na Zalewie Włocławskim.
Pierwszy długi postój zrobiliśmy faktycznie pod twierdzą w Dęblinie. Wybudowana w XIX wieku przez Rosjan służyć miała jako fort broniący przepraw przez Wisłę. Wewnątrz znajdowały się zabudowania magazynowe, koszary, a nawet cerkiew i kościół garnizonowy. Z biegiem lat przechodziła modernizacje, podczas których wzmacniano ceglaną budowlę betonem. Mimo tego konstrukcja fortu była przestarzała. W 1909 roku twierdza została opuszczona, a w latach późniejszych częściowo rozebrana. Podczas II Wojny Światowej odzyskała swoją strategiczną pozycję, jednak nie oparła się Niemcom, którzy przekształcili zabudowania w obóz jeniecki. Ostatecznie z potężnego fortu zostały tylko nieduże fragmenty, a dawna świetność poszła w niepamięć. Aktualnie teren ten zajmowany jest przez Wojsko Polskie.
Dalej rzeka wiodła nas na północny zachód. Zaczęło wiać, więc na Wiśle momentalnie pojawiły się wysokie fale. Z trudem pokonywaliśmy kolejne kilometry uważając, by wiatr nie porwał nam kapeluszy z głów. Białe obłoki przesuwały się po błękitnym niebie z dużą szybkością, a drzewa wywijały gałęziami we wszystkie strony. Gdzieś w oddali dostrzec można było ciemne, nieprzyjemne chmurzyska i charakterystyczne smugi ciągnące się z nieba ku ziemi. Co kilka minut niebo przeszywał głośny dźwięk odrzutowca, którego pilot ćwiczył loty nad Dęblinem. Na szczęście świeciło też słońce, dając nam resztki pozytywnej energii w tym całym piekielnym zamieszaniu.
Wreszcie podążaliśmy jednym z najpiękniejszych fragmentów Wisły. Od Dęblina aż po Warszawę ciągnie się niezliczona ilość wysp, mielizn, łach, złotego piasku, naturalnych zatoczek, kanałów, przejść, a nawet ślepych zaułków. Nieuważny podróżnik łatwo może zboczyć z głównego szlaku i niechcący wpłynąć w spokojną wodę gdzieś między wyspami. Przy tym wszystkim bogata roślinność, naturalny charakter rzeki, niekończące się trele ptaków, bliskość zwierząt i totalne oderwanie się od cywilizacji. Niezwykły ruch, a zarazem spokój jaki emanował z tych miejsc koił nasze nerwy i hipnotyzował na długie minuty. Gdzie okiem sięgnąć znajdowało się dogodne miejsce na odpoczynek, przerwę, chwilę lenistwa na gorącym piasku. Każda z wysp kusiła czymś innym – jedne dawały schronienie od wiatru, inne od słońca, jeszcze inne były po prostu przepiękne i grzechem byłoby nie zatrzymać się na kilka pamiątkowych zdjęć.
Podczas jednego z postojów zauważyłem, że północna i zachodnia część nieba spowita jest gęstą pokrywą stratocumulusów. Nie wyglądały na przesadnie duże ani specjalnie ciemne – ot, zwykłe chmury, które mogą przynieść co najwyżej przelotny deszcz. Wiatr jednak nie ustawał, toteż owe chmury szybko nabierały granatowej barwy, a moja czujność zaczęła rosnąć w postępie geometrycznym. Kiedy wreszcie znad horyzontu wyłonił się cumulonimbus był to znak, że pora na ewakuację.
Natychmiast ruszyliśmy ze środka Wisły w kierunku brzegu. Sztormiaki zaczepiliśmy na olinowaniu kajaka, by w razie potrzeby szybko móc z nich skorzystać. Wiatr hulał coraz mocniej, a krople wody z podniesionych wioseł uderzały nas prosto w twarz. Fale przybierały na intensywności, zrobiło się chłodniej, woda zaczęła wrzeć. Przybrzeżne szuwary i wysokie trawy kładły od naporu powietrza. Szarość spowiła okolice.
Dotarliśmy do brzegu. Dopiero wtedy ubraliśmy sztormiaki. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy ląd, lecz wiosłowaliśmy dalej z nadzieją, że jeszcze to wszystko nas minie. Chwilę później zrezygnowaliśmy, zakotwiczyliśmy kajak w niewielkiej zatoczce i ubraliśmy kaptury wiążąc je porządnie na supeł. Byliśmy gotowi na przyjście kolejnego szkwału. Niedługo później szarpnęło kajakiem. Fale uderzały o brzeg jedna za drugą. Brunatna woda kotłowała się i kipiała złością. Spadły pierwsze kule gradu, a potem przetoczyła się burza z ulewą. Całość nie trwała dłużej niż 10 minut. Później nastąpiła cisza.
W pobliżu elektrowni Kozienice siąpił jeszcze niewielki deszcz. Patrzyliśmy na kolosa z nieukrywanym podziwem. Jest to w końcu pierwsza co do wielkości elektrownia zasilana węglem kamiennym. Jej zdolność produkcyjna to 2880 megawatów. Co ciekawe przy takiej produkcji dba się również o środowisko. Restrykcyjne normy Unii Europejskiej wymogły na spółce energetycznej zainstalowanie specjalnych filtrów i zadbanie o właściwą czystość oraz temperaturę zrzucanej do Wisły wody.
Dzień zakończyliśmy niedaleko elektrowni, na malutkiej wysepce z niedużym zagajnikiem. Chmury jak na zawołanie odeszły w dal, odsłaniając gdzieniegdzie błękit nieba. To był dobry moment na rozłożenie namiotu, a później obchód skrawka piasku z przylegającą do niego rozległą mielizną. Wreszcie był czas na posiłek, przeglądnięcie mapy i plany na dzień kolejny. Wiedzieliśmy już, że niebawem będziemy w stolicy.
Dodaj komentarz