Rutyna – według Słownika Języka Polskiego PWN to „biegłość w czymś nabyta przez długą praktykę” oraz „postępowanie lub wykonywanie jakichś czynności według utartych schematów”. To doświadczenie wypracowane podczas wielu podróży i sprawdzone działania, które prawie nigdy nie zawodzą. Prawie.
Noc była bardzo długa. Przez most kolejowy w pobliżu Goczałkowic, co godzinę, przetaczały się ciężkie składy towarowe. Ziemia drżała, a dudnienie i świdrujący pisk hamulców roznosiły się echem po okolicy. Miejsce na namiot wybrałem kompletnie bezmyślnie, ale w tamtym momencie podekscytowanie nadchodzącą wyprawą było silniejsze, niż logiczne kojarzenie faktów. Liczyło się tylko to, że za kilka godzin ruszam w kolejną zwariowaną podróż i nawet całonocny hałas pociągów nie był mi w stanie zepsuć humoru! Swoje musiałem jednak przecierpieć…
Wstałem wcześniej niż planowałem. Pociągi i tak nie dały mi spać, więc nie traciłem czasu i błyskawicznie zjadłem śniadanie, a potem spakowałem cały ekwipunek do kajaka. Pogoda była wyśmienita, więc chwilę później byłem już na wodzie.
Odżyły wspomnienia o pierwszym spływie tym odcinkiem Wisły. Wtedy miałem przed sobą mnóstwo niewiadomych, a w głowie całą masę wątpliwości. Czy podołam? Co mnie czeka? Czy będzie niebezpiecznie? Nie miałem doświadczenia w pływaniu kajakiem, nie znałem rzeki, nie wiedziałem w jaki sposób się zachować. Jasne – przećwiczyłem większość możliwości na basenie, byłem przygotowany sprzętowo i znałem teorię, ale teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką. Szczególnie jeśli jest się zdanym tylko na siebie.
Tym razem nie miałem wątpliwości. Po czterech poprzednich wyprawach byłem już świadomym kajakarzem na Wiśle. W moim umyśle zagościł spokój, bo dokładnie wiedziałem jak czytać rzekę, gdzie są niebezpieczne miejsca i jak mogę uniknąć tarapatów. Wpadłem w jakimś stopniu w rutynę. Pewne rzeczy robiłem machinalnie, zgodnie z utartym harmonogramem dnia. Przepłynąłem do tej pory sporo ponad 3200 kilometrów. Byłem więc zdecydowany i pewny siebie. Trzeba jednak pamiętać, że nawet najlepszym kajakarzom zdarzają się wpadki.
Niedługo po starcie natrafiłem na pierwszą przeszkodę. Kompletnie nie spodziewałem się takiego widoku – kilkanaście stalowych rur ułożono w korycie, zalano betonem i utworzono przeprawę dla pojazdów dojeżdżających do pobliskiej kopalni węgla kamiennego. Byłem zaskoczony, ponieważ nigdy wcześniej na tym odcinku nie było takich „atrakcji”. Stało się jasne, że już po niecałych trzech kilometrach czeka mnie pierwsza przenoska. A ponieważ sporo takich przenosek miałem już za sobą, to dokładnie wiedziałem jak się za to zabrać.
Kajak udało się wyciągnąć w dogodnym miejscu. Zdecydowanie gorzej było z wodowaniem – stromy brzeg porośnięty zaroślami mocno utrudniał całą operację. Im dalej od przeszkody, tym było gorzej. Zresztą dobrze wiedziałem, że tamtejsze brzegi nie są przyjazne i nawet wyjście z kajaka na małą przerwę, czy zwykłe „siku” trzeba było sobie czasem odpuścić. Dlatego też po niedługim rekonesansie wróciłem w pobliże przeprawy i z zadumą spojrzałem na kotłującą się wodę.
Nurt był naprawdę silny. Zwykle takie przeszkody omijałem z daleka, ponieważ wiedziałem czym grozi balansowanie na rozszalałej wodzie. Tym razem jednak – trochę z lenistwa, a trochę z konieczności – robiąc bilans zysków i strat, postanowiłem zwodować kajak na lewym brzegu bezpośrednio za przeprawą. Była tam malutka zatoczka, w której spokojnie mogłem posadzić cały sprzęt. To była łatwiejsza część planu. Ta trudniejsza zakładała odbicie od brzegu i szybkie wpłynięcie na sam środek wartkiego nurtu, który miał mnie porwać i ponieść w dalszą drogę. Potrzeba było jednak zdecydowanych ruchów, odwagi i zaufania do własnych umiejętności. Oceniłem, że całe zadanie jest jak najbardziej do wykonania i nie będzie takie trudne, jak początkowo zakładałem.
Chwyciłem mocno wiosło, wziąłem głęboki oddech i silnym szarpnięciem skierowałem się w stronę wylotu pierwszej w kolejności rury. Nim zdążyłem pomyśleć woda szaleńczo porwała kajak. Zamiast jednak wypłynąć na środek kipieli, tylko „odbiłem” się od nurtu i niesiony potężną siłą pędziłem w kierunku brzegu. W tym właśnie momencie uświadomiłem sobie, że sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Dokładnie tam, gdzie ciągnął mnie żywioł, rosło niewielkie drzewko. Minęła może sekunda, kiedy bokiem kajaka uderzyłem o wystający konar, a potem natychmiast obróciłem się do góry dnem.
Wywrotka była zaskakująca! To pierwszy taki przypadek odkąd zacząłem spływy Wisłą, czyli odkąd w ogóle zacząłem pływać kajakiem! Wcześniej takie sytuacje ćwiczyłem w warunkach kontrolowanych, na basenie, pod okiem instruktora. I chociaż od tamtej pory minęło już 5 lat, to w duchu dziękowałem, że miałem taką możliwość. Będąc więc pod wodą, na wdechu wykonałem całą procedurę – jedną ręką trzymałem wiosło, drugą zerwałem fartuch, chwyciłem kajak oburącz po bokach i odepchnąłem się w kierunku dna. Nie próbowałem nawet robić „eskimoski”, bo nie było na to czasu, umiejętności i opanowania. Wszystko stało się naprawdę szybko.
Kiedy wynurzyłem się na powierzchnię przyciągnąłem do siebie odwrócony do góry dnem kajak. O dziwo na głowie nadal miałem wędkarski kapelusz w barwach moro. Machnąłem w wodzie kilka razy ręką, aby utrzymać się na powierzchni. Wtedy w dłoń wpadł mi jakiś przedmiot. Złapałem bezwiednie i wyciągnąłem ponad wodę. Z zaskoczenia aż krzyknąłem: „Nie od wiary!”. Była to wodoszczelna saszetka z telefonem, pieniędzmi, kartą kredytową, dokumentami i zapasowymi bateriami, którą zawsze miałem przywiązaną do kajaka. Najprawdopodobniej podczas ewakuacji zahaczyłem ją nogą i wyrwałem niechcący z kokpitu. Kiedy zaczęła tonąć wpadła mi prosto w ręce. Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście! Niewiele brakło, a po powrocie musiałbym wyrabiać nowe dokumenty, wymieniać kartę i szukać nowego telefonu. Nie mówiąc już o stratach w gotówce oraz całkowitym braku kontaktu ze światem podczas podróży.
Trzeba było działać szybko. Dryfowałem z kajakiem pod pachą i wiosłem w ręce. Pod stopami nie było dna, czyli głębokość była większa niż 2 metry. Nurt był bardzo silny i robił ze mną co chciał. Próby podpłynięcia do brzegu kończyły się fiaskiem. Nie pływa się łatwo, gdy w użyciu jest tylko jedna ręka i do odholowania jest jeszcze spory ciężar. Dlatego też przez dobre 150 metrów niewiele mogłem zrobić. Kiedy jednak rzeka zaczęła zakręcać lekkim łukiem w prawo, a nurt zbliżył się do brzegu, miałem szansę wyrwać się z pułapki. Przy sprzyjającej okazji złapałem kępę trawy i zatrzymałem się u podnóża spadzistej skarpy.
Wyszedłszy z wody odwróciłem kajak kokpitem do góry. W trzech czwartych zalany był wodą, dlatego nie było opcji, żeby wyciągnąć go na brzeg. Zresztą brzeg i tak był zbyt stromy. Musiałem sobie poradzić jakoś inaczej. Najpierw zacząłem wylewać wodę dłońmi, ale po kilku minutach doszedłem do wniosku, że efekt jest znikomy. Zdjąłem więc z głowy kapelusz i wykorzystałem go jako naczynie. Gruby materiał był wystarczający, by woda przez niego nie przeciekała. Zanurzony po kolana w Wiśle, na totalnym odludziu, bez możliwości wyjścia na brzeg, poza zasięgiem jakichkolwiek oczu, opróżniałem kajak dobre 15 minut. Kiedy pozbyłem się większości wody, oceniłem straty. O dziwo wszystko było na swoim miejscu! Sztormiak, zegarek, wózek do przenosek, karimata. Przetrwała nawet chorągiewka, którą miałem na rufie. Saszetka z dokumentami i telefonem wymagała tylko ponownego przymocowania. Jedynie okulary przeciwsłoneczne popłynęły w siną dal. Po takiej przygodzie strata okularów nie była jednak niczym znaczącym.
Byłem kompletnie przemoczony. Gdy uporałem się z kajakiem, założyłem tylko sztormiak oraz fartuch, wskoczyłem do kokpitu i szczelnie zamknąłem się wewnątrz, aby nie wychładzać organizmu. Nie było mowy o zmianie ciuchów. Nawet jeśli w jakiś sposób udałoby mi się to zrobić na tym skrawku śliskiego brzegu, to i tak w kajaku zostało jeszcze sporo wody, którą można było wylać tylko po wyciągnięciu sprzętu na ląd. Tymczasowo musiałem więc podróżować z tyłkiem zanurzonym w kałuży.
Czy zgubiła mnie rutyna? Ciężko powiedzieć. Z jednej strony zbyt optymistycznie i lekko podszedłem do potencjalnego zagrożenia, a z drugiej tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności spowodował tę wywrotkę. Gdyby drzewka nie było w tamtym miejscu, to najpewniej nic by się nie stało. Nie przewidziałem, że nurt może mnie porwać w jego kierunku. Nie zmienia to jednak faktu, że nieplanowana kąpiel już na początku spływu mocno wyostrzyła moją czujność na najbliższe kilometry. Kubeł zimnej wody ostudził trochę moje podekscytowanie i kazał skupić się na – bądź co bądź – wymagającym odcinku Wisły.
Do Bierunia jakoś przetrwałem chwilowy dyskomfort. Wcześniej nie było okazji do wyjścia z kajaka, więc przez ten czas ciuchy zdążyły trochę podeschnąć. Przenoska pod mostem kolejowym była doskonałym momentem, aby wreszcie pozbyć się reszty wody z kokpitu. Odpaliłem też przenośną kuchenkę gazową i zrobiłem ciepły posiłek. Nie zmieniałem ubrań. Piękne słońce zastąpiła paskudna szaruga, więc kolejne kilometry zamierzałem przepłynąć w sztormiaku.
Przed stopniem wodnym Dwory spadło trochę deszczu. Czekała mnie tam mozolna przenoska, więc chciałem się z nią uporać jak najszybciej. Wychodząc na brzeg poślizgnąłem się na mokrej trawie, lecz zamiast wylądować na tyłku w ostatniej chwili podparłem się ręką. Od razu dłoń przeszył silny ból, a po nadgarstku zaczęła spływać krew. Pech chciał, że trafiłem na rozbitą butelkę. W myślach przeklinałem idiotę, który miał siłę przynieść piwo nad Wisłę, ale nie miał już siły, żeby zabrać ze sobą śmieci. Niestety takich „niespodzianek” było na tym odcinku więcej…
Po opatrzeniu rany dokończyłem przenoskę i bez żadnego zwlekania popłynąłem dalej. Czekało mnie 15 kilometrów wiosłowania, zanim miałem dotrzeć do kolejnego stopnia wodnego. Niestety górna Wisła była pod tym względem niewdzięczna – z jednej strony rzekę skanalizowano, by mogły nią pływać duże jednostki, z drugiej strony była to zmora dla kajakarzy, a transport rzeczny praktycznie nie istniał. Potwierdzał to nawet sternik z pchacza „Łoś”, którego spotkałem po drodze.
Nie minęło 1,5 godziny, a byłem już w Smolicach. Tam (przez swoją nieuwagę) znów przytrafił mi się bolesny uraz. Stąpając po kamieniach w pewnym momencie ześlizgnąłem się i obdarłem całą kostkę ze skóry. Rana nie była głęboka, a tylko powierzchowna, ale za to piekła bardziej, niż ta na dłoni. Przez kolejne dni nie miała okazji w pełni się zagoić i jątrzyła się po każdorazowym wejściu do wody. Nie pomagały opatrunki. Zaschnięty po nocy strup i tak codziennie rozmakał podczas podróży.
Miałem już dość pecha, jaki trapił mnie tego dnia. Na szczęście ostatnia przenoska poszła dość sprawnie, i kiedy zaczął zbliżać się wieczór, dobiłem do brzegu niedaleko Łączan. Niewielki skrawek piasku skryty w zaroślach był miejscem idealnym na rozbicie namiotu. Czułem trud podróży, więc zjadłem podwójną kolację. Okazało się również, że śpiwór zamknięty w wodoszczelnym worku w jakiś sposób namókł podczas wywrotki, więc tę noc musiałem spędzić w mniej komfortowych warunkach niż zwykle. Byłem jednak tak wykończony, że nawet to mi nie przeszkadzało. Zasnąłem jeszcze przed nadejściem zmroku.
Mówiłem już kiedyś (i chyba parę razy) – pięknie się czyta.