Duży w podróży

Kajakiem i rowerem przez Polskę – Dzień 2

Zgodnie z przewidywaniami spałem jak zabity. Pierwsze dni wyprawy to zawsze czas na przystosowanie organizmu do nowych warunków i nowego, wyprawowego harmonogramu. Całodzienne wiosłowanie potrafi dać w kość. To zwykle najcięższy i najbardziej wymagający etap pod względem fizycznym i psychicznym. Jeśli jednak przetrwa się trudy Górnej Wisły, to później jest już o wiele lepiej.

Sprasowany makaron ze szczyptą przypraw parował w kubku i nabierał objętości. Na śniadanie nie jadłem rarytasów, ale też niczego więcej nie potrzebowałem. Taka zupka instant smakowała mi wtedy wyśmienicie. Może to śmieszne, ale zajadałem się tym makaronem jakbym przygotował własnie wykwintną zupę na niedzielny obiad. Później standardowo – mycie naczyń, poranna toaleta, przygotowywanie ekwipunku do spakowania i wreszcie składanie namiotu. Na wodzie byłem jeszcze przed ósmą.

Jaz w Łączanach

Chwilę później zaliczyłem pierwszy przystanek. Niedaleko stopnia wodnego w Łączanach czekała mnie jedna z najcięższych i najdłuższych przenosek. Mógłbym popłynąć kanałem w kierunku śluzy, ale to ponad 15 kilometrów wiosłowania w stojącej wodzie pomiędzy wałami. Ani lekko, ani przyjemnie. Wolałem więc jednorazowo natrudzić się przy przenoszeniu kajaka i popłynąć o wiele bardziej malowniczym fragmentem Wisły. Gra była warta świeczki – tamtejsze okolice były naprawdę piękne.

Kiedy wychodziłem na brzeg coś przykuło moją uwagę. Między trawami dostrzegłem ciemny kształt przypominający krowi placek. Nie było w tym nic dziwnego. Na łąkach wypasano wiele zwierząt, a takie sytuacje nie należały do rzadkości. Jednak gdy stanąłem bliżej – zamarłem. Ciemna plama w trawie niespodziewanie okazała się zwiniętym w kłębek… wężem. Początkowo włos zjeżył mi się na głowie, ale szybko rozpoznałem żółte plamy za ślepiami, co oznaczało, że miałem do czynienia z zaskrońcem, a nie jadowitą żmiją. Dało mi to jednak do myślenia. W ciągu kolejnych dni wyprawy, za każdym razem, gdy wychodziłem z kajaka, przezornie sprawdzałem, czy w trawie nie czeka na mnie niespodzianka. O ile zaskrońce były niegroźne, to spotkanie ze żmiją na zupełnym pustkowiu mogło skończyć się o wiele gorzej.

Oko w oko z zaskrońcem

Uporawszy się z męczącą przenoską znów płynąłem bez przeszkód i mogłem swobodnie meandrować z Wisłą po znanym już dobrze szlaku. Pomimo godzin przedpołudniowych słońce smażyło w najlepsze. Na szczęście co jakiś czas obłoki dawały wytchnienie od żaru lejącego się z nieba. Niebawem minąłem Czernichów, gdzie przy prawym brzegu niezmiennie cumowała barka zamieszkana przez dwójkę ludzi. Od mojej poprzedniej wyprawy życie toczyło tu dokładnie tak samo.

Gdy minąłem Tyniec z charakterystycznym klasztorem na wapiennej skale, przede mną wyłonił się kolejny stopień wodny. Tym razem poszło sprawnie i bez większych trudności. Wiedziałem gdzie wyjść z wody i wiedziałem gdzie mam przenieść kajak. Odpadał czas na szukanie odpowiednich miejscówek. Ktoś zaczepił mnie i wypytywał o wyprawę. Lubiłem rozmawiać z ludźmi na ten temat. Oprócz standardowych pytań czasem potrafili zaskoczyć swoim punktem widzenia, swoją historią, swoimi przygodami i opowieściami. A ja też nie pozostawałem dłużny – miło było, po wielu godzinach milczenia, wreszcie otworzyć do kogoś usta.

Dotarłem do Krakowa. Zawsze cieszył mnie ten fakt, bo kilometry jakoś tak wyjątkowo szybko uciekały. Dopiero później dowiedziałem się, że krakowski kilometraż jest nieco „oszukany”. Między kolejnymi tablicami nie ma pełnych kilometrów. Czasem różnica sięga nawet 100 metrów! I chociaż droga do przebycia była trochę „krótsza”, to i tak nie zaprzątałem sobie głowy odległościami. Wolałem napawać się widokiem miasta królów i chłonąć każdą jego część. Byłem zauroczony Krakowem, jakbym widział go dopiero pierwszy raz w życiu.

Właśnie dlatego podpływanie do jazów jest skrajnie niebezpieczne

Na mostach standardowo samochody, dźwięk klaksonów, huk tramwajów. Pod Wawelem tłumy turystów, bulwary wiślane wypełnione spacerowiczami. Jedni robili zdjęcia ze Smokiem Wawelskim, inni przebierali w straganach rozstawionych przed Smoczą Jamą. Ktoś siedział na ławce i czytał książkę, ktoś inny właśnie rozkładał koc na trawie i z zaciekawieniem przyglądał się, jak przemierzam kolejne metry kajakiem. Miasto tętniło życiem, jak na wakacje przystało. Czułem się szczęśliwy, że mogę w całym tym zgiełku podróżować jedyną drogą w Krakowie, która wolna jest od jakichkolwiek korków.

Przedostatnia przenoska, na stopniu wodnym Dąbie, była nieco uciążliwa. Ciężko było wciągnąć na strome zbocze wyładowany sprzętem kajak. Na szczęście odległość nie była aż tak bardzo duża. Z zasady nie pytałem o możliwość śluzowania. Parę razy próbowałem i praktycznie zawsze odprawiano mnie z kwitkiem. A to śluza nieczynna, a to duże zamulenie, a to trzeba czekać, a to kajaków nie śluzujemy – miałem dość ciągłego słuchania tej samej śpiewki. Zawsze jakoś radziłem sobie sam. Poza tym nie było widać absolutnie żadnej jednostki, która wymagałaby śluzowania, a do której mógłbym się w jakiś sposób doczepić. Szarpałem się więc z kajakiem – najpierw pod górę, robiąc po drodze kilka odpoczynków, potem w niskim tunelu pod jezdnią, dalej wzdłuż Bulwaru Kurlandzkiego, aż wreszcie na kamiennej stromiźnie po drugiej stronie śluzy. I kiedy już spocony, zziajany i zmęczony dotarłem do awanportu, wtedy wrota bezceremonialnie otworzyły się na oścież, a ze środka – jak gdyby robiąc mi na złość – wypłynął pchacz „Halny”, oznajmiając ten fakt głośnym trąbieniem. Zdziwienie i bezsilność osiągnęły punkt kulminacyjny. Zmarszczyłem tylko brwi i powiedziałem do siebie: „No, Michał. Twoje wątpliwe szczęście znów dało o sobie znać”.

„Kwitnąca” woda w Krakowie

Kolejne kilometry upłynęły w nieco innej scenerii. Byłem jeszcze w Krakowie, ale już nie w centrum, więc zabudowania i betonowe brzegi zastąpiły trawy oraz bujna roślinność. Nieubłaganie zbliżałem się do ostatniego stopnia wodnego. Byłem już zmęczony, a wizja kolejnej ciężkiej przenoski nie poprawiała mojego samopoczucia. Jak na ironię losu stopień ten nazwano „Przewóz” i nie była to ani trochę przesadzona nazwa. Śluza od dawna nie zarabiała na swoje utrzymanie. Próg, jaki powstał przy dolnych wrotach, nie pozwalał na śluzowanie absolutnie żadnej jednostki. Trzeba więc było w jakiś sposób obejść tę budowlę, ale jedyna rozsądna droga liczyła prawie 500 metrów. Pocieszałem się jednak, że to już ostatnia taka przeszkoda i do Włocławka powinienem trochę odetchnąć.

Przenoski dały mi się we znaki. Od dźwigania sprzętu miałem obolałe dłonie, ale cieszyłem się, gdy wreszcie udało się posadzić kajak na wodzie po drugiej stronie elektrowni. Przepłynąłem jeszcze kilka kilometrów i wkrótce zacząłem szukać miejsca na nocleg. Nie było to łatwe, bo brzegi za „Przewozem” są dość wysokie.

Galar należący do Zygmunta

Ostatecznie wylądowałem na setnym kilometrze. Niby miejsce jak każde inne, ale przez wodniaków szczególnie kojarzone z Zygmuntem „Setką”. Wcześniej nigdy nie miałem okazji poznać rzeczonego Zygmunta. I nie wiem czy to przypadek, czy po prostu szczęście, ale pojawił się raptem kilkanaście minut po moim przybyciu. Spędziliśmy więc sporo czasu na rozmowach oraz wymieniliśmy się numerami telefonów, aby w przyszłości mieć ze sobą kontakt. Dzieliliśmy tę samą pasję, nasze domy oddalone były od siebie tylko o 10 kilometrów w linii prostej, a dopiero na Wiśle udało nam się poznać.

Wieczorem przepiękny zachód słońca z kategorii „to trzeba zobaczyć”. Na taki zachód pracuje się cały dzień. A nawet kilka dni, jeśli akurat nie ma pogody. Usiadłem na brzegu i obserwowałem jak okolicę oblewają ciepłe barwy. „Golden hour” – złota godzina dla fotografów. Dokładnie o tej godzinie warto robić zdjęcia. I dokładnie o tej godzinie warto siedzieć nad Wisłą.

Takich widoków nie wolno przeoczyć

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

1 komentarz