Duży w podróży

Motocyklem dookoła Polski – Dzień 1

Decyzja o wyjeździe zapadła całkiem spontanicznie. Niczego nie planowałem, nie rozpisywałem planu podróży, nie przygotowywałem się w żaden sposób. Dosłownie tydzień wcześniej pojawił się pomysł, który kiełkował mi w głowie od wielu lat – objechać cała Polskę dookoła, drogami możliwie najbliżej granic kraju. Pomysł ekscytujący i bardzo szalony, bo realizowany jak zwykle w pojedynkę i kompletnie „na wariata”. Kupiłem więc namiot, założyłem na motocykl kufer, przygotowałem tylko niezbędny sprzęt i ruszyłem. Bez przemyśleń, gotowych map, tras i niepotrzebnych rzeczy.

Z domu wyjeżdżam o godzinie 8:00. Na razie nie wierzę w to co robię. Nie czuję jeszcze klimatu podróży, bo pierwsze 100 kilometrów zarezerwowane jest raczej na dojazd drogą, którą przemierzałem już wielokrotnie, i którą znam na pamięć. Właściwa podróż zacznie się dopiero pod Wielką Krokwią w Zakopanem. To stąd ruszę na wschód i tu wrócę po okrążeniu całej Polski. Teoretycznie ma mi to zająć około 10 dni, a do przejechania jest jakieś 3500 kilometrów. To mocno przybliżona odległość, obliczona na szybko, bez wdawania się w szczegóły trasy.

Dzień jest piękny. Nie śpieszę się, jadę spokojnie, bez szaleństw. Na motocyklu mam dodatkowe kilogramy w postaci bagażu i muszę przyzwyczaić się do nowego rozłożenia masy. Czuć, że pojazd prowadzi się nieco inaczej niż zwykle, więc te 100 kilometrów jest dla mnie idealną rozgrzewką. Ruch dosyć spory, bo to sobotni poranek i mnóstwo samochodów podąża na Zakopane. Zatrzymuję się kilka razy, aby podziwiać Tatry w całej okazałości. Dzisiaj widać je wręcz idealnie.

Kiedy wjeżdżam do Zakopanego od razu wybieram najkrótszą drogę pod skocznię. Już na początku jeden z kierowców nonszalancko pokonuje skrzyżowanie, wymuszając tym samym moje pierwszeństwo. Przewiduję jednak tę sytuację i na szczęście nie dochodzi do kolizji, która dla mnie mogłaby się skończyć fatalnie. Zauważam też, że przyjezdni mają problem z dostrzeganiem znaków na skrzyżowaniach, co rodzi chaos i blokuje ruch.

Zakopane – Niedzica

Pod Wielką Krokiew (1) docieram chwilę po 10:00. Tu robię pamiątkowe zdjęcie, jem drugie śniadanie i nie zwlekając ani chwili ruszam na wschód. Zaczynam tym samym moją 10-dniową przygodę dookoła Polski.  Jestem mocno podekscytowany. Nigdy nie byłem na takiej wyprawie, więc każdy kilometr trasy to dla mnie ogrom radości i zupełnie nowe doświadczenia.

Na początku jadę drogą Oswalda Balzera (2). To droga z wieloma zakrętami, bardzo malownicza, ale też dość mocna ruchliwa. Wielu kierowców przemieszcza się tędy w kierunku Morskiego Oka, Rusinowej Polany lub Bukowiny Tatrzańskiej. W lesie jest wilgoć, a asfalt bywa mokry w zacienionych miejscach. Jadę pewnie, ale niebawem okazuje się, że trochę zbyt pewnie. Na jednym z zakrętów przednie koło motocykla nieprzyjemnie uślizguje się na mokrej nawierzchni. Szybko prostuję motocykl i wyciągam nogę, aby złapać równowagę. Na szczęście prędkość jest niewielka, a ja w porę wyczuwam, że coś jest nie tak. Tym razem obyło się bez wywrotki i być może końca wyprawy, zanim ta na dobre się zaczęła.

Dojeżdżam do ronda. Samochodów mnóstwo, ale porządku pilnuje policja. Nic dziwnego, bo kierowcy często parkują wzdłuż drogi w niedozwolonych miejscach. Jeden z patroli jeździ samochodem, drugi motocyklem. Motocyklista jest najbardziej mobilny – kiedy robię przerwę na parkingu poniżej ronda (3) on pojawia się i znika po kilka razy. Co ciekawe policjanci są wyrozumiali, a mandaty sypią się chyba tylko w najbardziej ekstremalnych przypadkach.

Dalej jadę pod Głodówkę (4), gdzie kupuję oscypki oraz robię kolejną przerwę. Widok jest niesamowity. Na postojach w takich miejscach mógłbym spędzać całe godziny. Siedzę więc kilkanaście minut wgapiony w pokryte śniegiem szczyt Tatr.

Przez Bukowinę Tatrzańską droga wiedzie najpierw w dół, a kiedy przekraczam rzekę Białkę (5) i skręcam w lewo, asfalt ciągnie się znów stromo w górę. Po prawej podziwiam rozległą panoramę Tatr (6) i niebawem jestem już w pięknych terenach za Trybszem. Do Niedzicy (7) docieram w samo południe. Jem kanapki przywiezione z domu i robię kilka zdjęć Jeziora Czorsztyńskiego oraz zamku.

Niedzica – Tylicz

Okrążam Jezioro Sromowieckie i znów wspinam się krętym podjazdem. Przez Hałuszową (8) zjeżdżam okropnie wyboistym asfaltem i docieram do drogi wojewódzkiej numer 969. Odtąd zmuszony jestem objeżdżać pasmo Radziejowej w Beskidzie Sądeckim, bo nie ma innej drogi, którą mógłbym się przedostać na drugą stronę. Niestety są to dość zabudowane i ruchliwe tereny. Daleko im do Polskiej wsi wśród pól, lasów i natury. Jedynym pocieszeniem jest Dunajec płynący po prawej stronie drogi.

W Kadczy (9) skręcam wreszcie w boczną ulicę i przedostaję się do drogi krajowej 87 prowadzącej do Piwnicznej-Zdroju. Tu przed skrzyżowaniem czekam na pociąg na zamkniętym przejeździe kolejowym. Słońce grzeje okropnie i jest bardzo gorąco, więc po pięciu minutach postoju jestem już cały mokry od potu.

Na odcinku od Piwnicznej-Zdroju (10) do Muszyny (11) droga niespodziewanie zmienia charakter. Ruch maleje prawie do zera, szosa jest równa i kręta, a przy tym bardzo malownicza. Cieszę się z pokonywania zakrętów i nawijania kolejnych kilometrów – wreszcie czuć nieskrępowaną wolność w podróży jednośladem. Mijam wielu motocyklistów i pozdrawiam ich uniesieniem lewej ręki. To też fenomen, bo przez całą podróż nie zdarza mi się ani jeden kierowca, który nie odwzajemniłby się tym samym gestem.

Tylicz – Komańcza

Za Tyliczem skręcam w prawo (12) i wreszcie wjeżdżam w tereny, na których tak bardzo chciałem się znaleźć. Po krótkim podjeździe moim oczom ukazuje się się ogromna łąka, ciągnąca się hektarami po lewej i prawej stronie drogi. Natychmiast zatrzymuję się w dogodnym miejscu, żeby zrobić przerwę. Nie mogę odmówić sobie odpoczynku w tym pięknym miejscu. Leżę na trawie, jem kanapkę i wpatruję się w obłoki na niebie. Pogoda jest idealna, okoliczności również – do szczęścia nie trzeba mi nic więcej.

Ruch jest znikomy – nie tylko dlatego, że tereny są raczej odludne, ale również dlatego, że jest weekend i nikomu nie śpieszy się do pracy. To dla mnie świetna okazja do bezpiecznej, a przede wszystkim bezstresowej jazdy, bez konieczności ciągłego zerkania w lusterka i zwracania uwagi na innych użytkowników drogi. W takich warunkach kilometry same uciekają w mgnieniu oka.

Kiedy docieram do Zdyni (13) nawigacja wskazuje mi małą, boczną drogę. Na początku wszystko idzie jak po maśle, ale wkrótce okazuje się, że przy wjeździe do lasu kończy się asfalt. Sprawdzam inne drogi na mapach, lecz szybko dochodzę do wniosku, że nie ma dobrego wyjścia z tej sytuacji. Powrót do skrzyżowania w Zdyni i szukanie objazdu wiąże się z nadrobieniem sporej ilości kilometrów, a jeździć naokoło mi się nie uśmiecha. Poza tym niebawem dalsza część trasy ma już prowadzić drogą wojewódzką, więc jakoś muszę przetrwać te chwilowe niedogodności. Postanawiam więc zaryzykować i ruszam dalej szutrową, utwardzoną drogą.

Tempo jest ślimacze. Jadę około 30-40 km/h, bo szybciej się nie da. A przynajmniej nie takim motocyklem i nie na takich oponach. Nie chcę też skończyć przedwcześnie wyprawy, więc poruszam się dość ostrożnie, aby niczego nie uszkodzić. Pełzam tak przez jakieś 9 kilometrów.

Jestem przekonany, że dalej będzie już o wiele lepiej. Kiedy jednak dojeżdżam do „drogi wojewódzkiej” zaznaczonej na mapie, moim oczom ukazuje się przejazd przez… bród (14)! Zatrzymuję się, po czym sprawdzam z niedowierzaniem kolejny raz mapę. Nie chce być inaczej! Tu naprawdę ma być droga wojewódzka numer 992! W rzeczywistości to nadal szutrowy trakt, a asfaltu na pewno nigdy tu nie było!

Znów staję przed dylematem. Jest grząsko, woda dość wysoka, nie wiadomo, czy uda mi się przejechać. Nie chcę utopić motocykla w Wisłoce, jednak w porę dostrzegam drewnianą pieszą kładkę. Wygląda dość solidnie, aby utrzymać motocykl i kierowcę, więc wolę zaryzykować przejazd przez nią, niż przez rwącą rzekę. Na szczęście udaje się bez najmniejszych problemów i niebawem jestem po drugiej stronie. Szutrową „drogą wojewódzką” jadę jeszcze przez 5 kilometrów, po czym docieram do tej właściwej (asfaltowej) i skręcam w lewo (15).

Od tej pory droga jest już o niebo lepsza. Wiedzie częściowo przez rejony zabudowane, ale w zdecydowanej większości przez łąki, lasy i pastwiska. Za Tylawą (16) zaczynam szukać miejsca na dzisiejszy nocleg. Zakładam, że dojadę do Komańczy i tam uda się coś znaleźć, ale nie wykluczam też postoju kilka kilometrów wcześniej. Niestety nie udaje mi się trafić na nic sensownego. Wiem jednak, że w samej Komańczy (17) jest pole namiotowe, dlatego nie odpuszczam i pędzę prosto przed siebie.

Komańcza – Cisna

Do celu docieram już wieczorem. Niestety kemping jest zamknięty na cztery spusty, a poszukiwania agroturystyki nie przynoszą rezultatu. Pozostaje mi szukać noclegu za Komańczą. Pytam w różnych miejscach, ale wszyscy odprawiają mnie z kwitkiem. Nie ma zbyt wielu budynków po drodze – to raczej tereny z wielokilometrowymi odległościami między kolejnymi wsiami.

Na drogach totalnie pusto. Jedynym zagrożeniem w takich okolicach mogą okazać się chyba tylko zwierzęta przebiegające przez drogę. I rzeczywiście – jak na zawołanie dostrzegam na poboczu dużą, samotną łanię. Na szczęście tym razem jadę wśród łąk, więc widzę ją dobre 500 metrów wcześniej. Spłoszona biegnie chwilę wzdłuż drogi, po czym zatacza łuk w prawo i przeskakuje przede mną przez szosę. Jestem na to przygotowany, więc jadę powoli i hamuję, aby nie doszło do kolizji.

Na pięć kilometrów przed Cisną (18) pogoda nie wytrzymuje i zaczyna padać deszcz. Wjeżdżam do centrum i po drodze pukam do kolejnych domów oznaczonych szyldami „Agroturystyka”. Nigdzie nie ma miejsc. Krążę po okolicy, lecz całkiem bezskutecznie. W ten weekend odbywa się w Cisnej popularny Bieg Rzeźnika, dlatego wszystkie miejsca są zajęte. Podjeżdżam pod jeden z pensjonatów i wchodzę do środka. Recepcja połączona jest z restauracją i tarasem. Jakiś człowiek stojący na zewnątrz rzuca w moją stronę obelgi – specjalnie tak, abym słyszał.
– Zostaw go, jest pijany – mówi do mnie kumpel lokalnego cwaniaczka, po czym odwraca się do kolegi i dodaje – Idę stąd. Gość ma ze dwa metry. Nie będę cię przed nim bronił.
Na sali słychać chichot gości. Ja z kolei ignoruję głupi bełkot i czekam na kogoś z obsługi. Zamiast tego podchodzi do mnie ten sam człowiek, który przed chwilą wyzywał wszystkich motocyklistów świata. Sięga mi do ramienia.
– Piona kolego! Nie gniewaj się – mówi.
– Przed chwilą mnie obrażałeś, a teraz chcesz, żebym podał ci rękę? Odejdź*.
W sali nagle nastaje cisza, choć nikt niczego nie je. Dopiero kelnerka wchodzi przez któreś drzwi i rozrzedza gęstą atmosferę swoim uśmiechem. Pijaczyna próbuje coś jeszcze mamrotać, ale ja już go nie słucham. Zajęty jestem rozmową z obsługą.

W pensjonacie miejsc również nie ma. Jadę więc na pole namiotowe. Okazuje się, że cena za nocleg w przyczepie kempingowej jest tylko 10 zł wyższa od miejsca pod namiot, więc nie zastanawiam się długo i ląduję w oldschoolowym wnętrzu starej przyczepki. Robię posiłek na mojej turystycznej kuchence i podsumowuję dzień. Jestem zaskoczony odległością – 435 kilometrów licząc z dojazdem do Zakopanego! To wprawia mnie w znakomity nastrój, chociaż tyłek i plecy odczuły taki dystans.

Przed 22:00 kładę się spać. Przy dźwiękach karaoke z pobliskiej „Siekierezady”.

* Do prostych ludzi trzeba mówić prostym językiem. A do pijanych prostych ludzi językiem dosadnym. Użyłem więc „nieco” innego słowa.

Podsumowanie

Dystans dzienny:

Dystans całkowity:

 

Michał

Mistrz Europy Centralnej, dwukrotny Mistrz Słowacji i Wicemistrz Polski w klasie w rajdach samochodowych. Czterokrotnie przepłynął Wisłę od źródeł do ujścia. Okrążył na motocyklu Polskę wzdłuż wszystkich granic. Poszukiwacz przygód i nowych możliwości. Pasjonat podróży, fotografii, motoryzacji, sportów ekstremalnych i jazdy na rowerze.

Dodaj komentarz