Wieczorny spacer nad Bugiem nie wyszedł. Głupio było mi zostawić gospodarzy przy grillu i tak zwyczajnie sobie pójść. Zresztą atmosfera była tak wesoła, że nawet nie miałem ochoty opuszczać towarzystwa. Rano jednak nadrobiłem zaległości. Przed śniadaniem, zanim jeszcze spakowałem cały swój dobytek, pomaszerowałem nad rzekę. I wtedy właśnie dojrzał kolejny pomysł odkładany „na później” – spłynąć w kajaku, dzikim i krętym Bugiem, na najdłuższym możliwym odcinku.
Prognozy pogody mówią o przelotnych burzach około południa, dlatego jem na szybko kupionego wczoraj rogalika i wyjeżdżam jeszcze przed ósmą. Im więcej przejadę po suchym, tym mniej będę musiał męczyć się w deszczu, a podróż będzie o wiele przyjemniejsza. Póki co jest okropnie duszno, na niebie żadnej chmurki, słońce pali jak oszalałe. W takich warunkach nawet krótki postój zaczyna się zwykle niewinną rosą na czole, a kończy strumykiem potu na plecach. Nie zatrzymuję się, bo pęd powietrza podczas jazdy daje wytchnienie.
Husynne – Włodawa
Zahaczam o Zosin (1), gdzie oprócz przejścia granicznego jest też najdalej wysunięty na wschód punkt Polski, a potem jadę wzdłuż Bugu – czasami w znacznej odległości, ale miejscami zdarza się doskonały punkt widokowy na rzekę (2). I dopiero teraz widzę, jak bardzo jest ona zakręcona! Nie ma znaczenia gdzie się zatrzymam – prostego odcinka i tak nie znajduję. Wszędzie tylko kilometry niezliczonych meandrów. Jeśli miałbym porównać Bug do Wisły (którą notabene spłynąłem kajakiem już łącznie cztery razy) to… nie ma porównania! To są dwie różne rzeki. W pewnych odcinkach być może podobne, w niektórych fragmentach być może tak samo naturalne, ale Bug wygląda na bardziej dziki i wydaje się bardziej niedostępny. A zakręty i zakola z pewnością nie pozwalają nudzić się na wodzie.
Droga jest świetna. To szosa wojewódzka, która cały czas wiedzie wzdłuż wschodniej granicy Polski. Na drodze takiej kategorii znów zaskakuje mnie pustka. Co jakiś czas mijam jakieś pojazdy – szczególnie w miasteczkach, gdzie ludzie przemieszczają się zdecydowanie częściej – ale jestem praktycznie sam na drodze. Mogę bez problemów zatrzymać się na poboczu, zdjąć kask, rękawice, wyjąć telefon z pokrowca, zrobić zdjęcie oraz zjeść banana, a potem zapakować się z powrotem na motocykl i przez ten czas żaden pojazd nie pojawi się nawet na horyzoncie.
Słońce nie daje wytchnienia, co niestety źle wpływa na mój telefon. Na ekranie wyświetla się informacja, że urządzenie się przegrzewa. W związku z tym system automatycznie odłącza ładowanie i wszystkie zbędne aplikacje. Procenty w baterii zaczynają drastycznie spadać. Na szczęście nawigacja jakoś jeszcze działa. Okazuje się, że wodoszczelne etui jest świetne w deszczu, natomiast nie jest w stanie w żaden sposób odprowadzić ciepła z telefonu. W tej sytuacji upał też nie pomaga. Rozpinam więc nieznacznie zamek etui, aby chociaż trochę powietrza wpadło do środka. To w niewielkim stopniu pomaga obniżyć temperaturę smartfona.
Zatrzymuję się w Orchówku (3) na parkingu przy kościele, skąd roztacza się widok na starorzecze Bugu. Ktoś zagaduje dokąd jadę, więc korzystam z okazji, aby zamienić kilka słów i opowiedzieć o swoich planach. Nie zostaję jednak długo – w brzuchu zaczyna burczeć, a to znak, że pora szukać najbliższego sklepu. Znajduję taki po drodze, a kilka kilometrów później docieram do Włodawy (4).
Włodawa – Mielnik
W okolicach Szostaków (5) wjeżdżam w długi leśny odcinek. W cieniu drzew jest o wiele przyjemniej. Niestety to tylko niecałe 4,5 kilometra, ale zatrzymuję się mimo wszystko, żeby trochę odsapnąć i rozprostować kości. Cały dzień jazdy potrafi dać się we znaki. Boli kręgosłup, napięte mięśnie karku, ale przede wszystkim tyłek – on ma najsłabszy dostęp do powietrza, a skóra bez odpowiedniej wentylacji potrafi się nieźle odparzyć. Staram się siedzieć jak najbardziej wygodnie, ale po tylu kilometrach ciężko już o dobrą pozycję.
Kiedy dojeżdżam do Terespola (6) dostaję SMSa z informacją o zalogowaniu do sieci operatora na Białorusi. I jeśli w tym momencie jest mi gorąco, to w jednej chwili robi się gorąco dwa razy bardziej. Kompletnie zapomniałem o wyłączeniu danych w roamingu! To oznacza, że całą granicę z Ukrainą (od Bieszczadów aż po Włodawę) oraz część granicy z Białorusią, pokonałem bezceremonialnie z nawigacją, która właśnie w tym momencie pobiera dane na najbliższą godzinę jazdy. Mało nie spadam z motocykla, bo ceny w roamingu za wschodnią granicą są kosmiczne – ponad 30 zł za JEDEN pobrany megabajt danych. W ustawieniach telefon natychmiast wyłączam co trzeba. Pozostaje mi tylko sprawdzić na stronie operatora, jak dużo pieniędzy straciłem przez swoją nieuwagę. Z tego wszystkiego zapominam hasła do logowania. Kiedy po wielu próbach udaje mi się wejść na swoje konto, wstrzymuję oddech i przechodzę do zakładki „rozliczenia”. Okazuje się, że przez nieświadome korzystanie z zagranicznych sieci, mój rachunek powiększył się o 50 zł. Z jednej strony to duża ulga, bo mogło być zdecydowanie gorzej, a z drugiej strony zły jestem, że nie pomyślałem o tak prostej rzeczy. Ostatecznie godzę się sam ze sobą i postanawiam zaoszczędzić te 50 zł gdzieś dalej na trasie.
Za Janowem Podlaskim (7) skręcam w prawo i zatrzymuję się na poboczu. Próbuję dodzwonić się do obsługi promu w Niemirowie, aby zorientować się, czy przeprawa przez Bug jest czynna. Niestety telefon milczy pomimo wielokrotnych prób. Podjeżdżam więc pod czyjeś ogrodzenie i wypytuję człowieka koszącego trawę o możliwość promowania. To strzał w dziesiątkę – dowiaduję się, że najbliższa jednostka pływająca raczej nie działa, ale do dyspozycji jest kolejny prom w Mielniku. A jeśli już tamten nie będzie dostępny, to w ostateczności jest most. Problem jest tylko taki, że to kawałek drogi i spora pętla do objechania. Nie uśmiecha mi się nadrabiać tylu kilometrów. Robię rekonesans i okazuje się, że wszystkie te przeprawy i tak są po drodze, więc niewiele myśląc ryzykuję i jadę najpierw do Niemirowa (8).
Prom w faktycznie jest nieczynny. Zawracam i wyboistą drogą dojeżdżam do Mielnika (9). Tu na szczęście już mogę przeprawić się na drugi brzeg. To znaczna oszczędność czasu, a przede wszystkim kilometrów, które odczuwam już dość mocno na czterech literach. Mam też szczęście – prom właśnie podpływa. Co ciekawe jest napędzany wyłącznie ręcznie! Jak to możliwe? Wszystko dzięki fizyce. Jeden operator odpowiednią dźwignią wprawia prom w ruch, drugi ustawia jednostkę pod prąd, a resztę załatwia nurt Bugu.
Mielnik – Białogorce
Prognozy pogody powoli zaczynają się sprawdzać. Na niebie dostrzegam wielkiego cumulonimbusa, a to znak, że burza jest już naprawdę niedaleko. Mimo wszystko jadę. Jestem na odludziu, więc nawet nie mam szans schować się choćby pod przystankową wiatą. Wkrótce czuję charakterystyczny zapach wilgoci parującej z asfaltu. Temperatura nagle spada o kilka stopni i już wiem, że dosłownie za kilka sekund będzie padało.
Spada rzęsisty deszcz, a szosa szybko robi się mokra. Jadę ostrożnie, bo niewiele widzę przez szybkę w kasku. Również asfalt w pierwszych etapach opadów jest najbardziej śliski. Dopiero gdy woda spłucze cały pył i zanieczyszczenia z drogi, to przyczepność jest o wiele większa. Wjeżdżam do lasu i na końcu długiej, prostej drogi jakimś cudem znajduję drewnianą wiatę przystanku (10). Mój jednoślad również mieści się pod zadaszeniem, więc oboje przeczekujemy burzę i ulewę.
W momencie, gdy przestaje padać, a między drzewami pojawia się słońce, od razu wsiadam na motocykl i pędzę dalej. Docieram do drogi krajowej 66. Tu sporo remontów i wykopów. Jadę chwilę objazdem i tak omijam centrum Kleszczeli (11). Pora na szukanie stacji benzynowej, bo wskaźnik paliwa zaczyna już migać. Niedaleko znajduję jedną z nich, ale ceny są mocno zawyżone – ponad 20 groszy więcej, niż na innych lokalnych stacjach. Na szczęście kolejna jest raptem kilka kilometrów dalej. Przy dystrybutorze spotykam tych samych motocyklistów, którzy odpoczywali obok nieczynnego promu w Niemirowie.
– My cię chyba śledzymy – zagaduje jeden z nich.
Od razu wiem, że człowiek z takim akcentem może pochodzić tylko ze Śląska. Nie mylę się – cała ekipa jedzie właśnie stamtąd, a ich cel to Białowieża. Rozmawiamy jeszcze chwilę, po czym wszyscy życzymy sobie „szerokości” i opuszczamy stację paliw. Odtąd jest znów sucho i upalnie.
Docieram do Jeziora Siemianowskiego. Tu chciałbym znaleźć nocleg. Okazuje się jednak, że w Siemianówce (12) nie doszukuję się pola namiotowego, a okolica nie jest jakoś przesadnie urokliwa. Dotyczy to szczególnie rejonów kolejowego przejścia granicznego. Na niebie od zachodu i wschodu dwa ogromne, granatowe, burzowe kowadła, a ja znajduję się dokładnie pomiędzy nimi. I kompletnie nie wiem czemu porzucam dalsze poszukiwania noclegu, a zamiast tego decyduję się okrążyć zalew. Do głowy mi nie przychodzi, że nawet jeśli nie ma pola namiotowego, to dosłownie w każdej, choćby małej wiosce, znajduje się jakieś gospodarstwo agroturystyczne.
Może to zrządzenie losu, a może łut szczęścia, ale własnie dzięki takiej decyzji trafiam na prawdziwą wieś na Podlasiu – dokładnie taką, jaką chciałem zobaczyć. To już praktycznie „koniec świata”. Niezliczone hektary pól, łąk, lasów i ogromna przestrzeń nieokiełznanej natury. To środek absolutnej izolacji od zgiełku miast, ludzi i cywilizacji, jaką znamy na co dzień. Spokój, śpiew ptaków, odgłosy przyrody. I w takiej sielankowej atmosferze mijam malutkie gospodarstwo, które wyrosło pośrodku niczego. Drewniana chata, dwie stodoły, jakaś zagroda – to wszystko! Kolejna wieś kilka kilometrów dalej.
W pewnym momencie kończy się asfalt. Wjeżdżam na piaszczysto-szutrową drogę i wlokę się 20 kilometrów na godzinę. I tyle też zajmuje mi pokonanie tego fragmentu trasy. Jadę trochę z duszą na ramieniu, bo mój motocykl nie jest przystosowany do takich terenów, nie mówiąc już o oponach, które wybitnie preferują asfalt. Do tego wszystkiego nadal przemieszczam się pomiędzy dwiema burzami, a jeśli tylko spadnie deszcz, to utopię się na tych bezdrożach w błocie i zostanę bez jakiejkolwiek pomocy. Na szczęście co jakiś czas wjeżdżam do kolejnych wiosek. Droga główna pomiędzy domami wyłożona jest wtedy „kocimi łbami”, czyli kamiennym brukiem, co ani trochę nie podnosi komfortu podróży. Zatrzymuję się czasami, robię zdjęcie, ale słysząc basowe dudnienie dochodzące ze wschodu i zachodu, od razu uciekam. Nie zmienia to jednak faktu, że ta część drogi podoba mi się najbardziej. Tu chciałbym jeszcze kiedyś wrócić.
Asfalt wreszcie pojawia się przy przejściu granicznym w Bobrownikach (13). Jakimś cudem udaje mi się przetrwać jazdę w terenie. Znajduję też pole namiotowe w Białogorcach (14) i tam kończę kolejny dzień przygód. Na kolację jem amura z tutejszego łowiska i odpoczywam w ciszy i spokoju. Zabieram się też za naprawę gniazda zapalniczki w motocyklu, ponieważ zniknęło ładowanie telefonu. Usterkę znajduję błyskawicznie – mokre od dzisiejszego deszczu gniazdo złapało sporo kurzu podczas jazdy po szutrach i nie było odpowiedniego styku.
Wraz z wieczorem nadchodzi burza. Nie przejmuję się tym specjalnie, bo mam dach nad głową – chowam się w drewnianej altance. Chcę przeczekać najgorsze i dopiero potem rozłożyć namiot. A najgorsze przychodzi niespodziewanie. Sto metrów od altanki piorun wbija się w taflę jeziora. Nie powiem – robi to na mnie wrażenie. Jestem jednak przyzwyczajony do burz w terenie (tutaj link do jednej z burzowych opowieści kajakowych), więc nie panikuję. Dopiero, kiedy wszystko się uspokaja, rozkładam namiot, wchodzę w śpiwór i po chwili zasypiam. Nawet kolejna burza nie jest w stanie wyrwać mnie ze snu.
Podsumowanie
Dystans dzienny:
Dystans całkowity:
Za ileś tam lat, kiedy pamięć zacznie już nieco szwankować, podróżując tak ja teraz, też często stwierdzisz ze zdziwieniem: – Kurcze, przecież ja już tutaj kiedyś byłem!!!
Dodam, ze kiedyś, kiedy będziesz szukał najbardziej nieznanych szlaków, to i tak zawsze trafisz jakąś dawną, znajomą Ci drogę.