W swoich planach wędrówek po Tatrach zazwyczaj nie brałem pod uwagę Rysów. Z kilku powodów. Po pierwsze: początek szlaku, który wiedzie przez Morskie Oko, jest zwyczajnie nudny i dwugodzinny spacer asfaltem (nawet jeśli wśród zieleni drzew) bywa uciążliwy i monotonny. Po drugie: dostępność i popularność największego jeziora w Tatrach jest tak bardzo oszałamiająca, że ciągnie tam niezliczona ilość „turystów”, a przeciskanie się miedzy ludźmi idącymi stadnie do schroniska ma niewiele wspólnego z przyjemnością przebywania w górach. No i po trzecie: osobiście wolę wchodzić tam, gdzie jeszcze nie wybudowano Biedronki, a na Rysy wędrują ostatnio takie tłumy, że niedługo i tam będzie można zrobić zakupy… Tak czy inaczej kiedyś wreszcie musiałem postawić stopę w najwyższym punkcie w Polsce.
Wyruszam z Bartkiem z Palenicy Białczańskiej o godzinie 5:50. Jest piątek, ale i tak jedna trzecia parkingu jest już zajęta, a w kierunku Morskiego Oka pędzą pierwsi turyści. Jest chłodno – około 9 stopni Celsjusza. Rozgrzewamy się miarowym marszem, bo do wschodu słońca zostało jeszcze ponad pół godziny. Szybko docieramy do Wodogrzmotów Mickiewicza. Ostatni raz byłem tutaj dobre 15 lat temu. Czy coś się zmieniło? Niewiele. Może tylko to, że spacerowicze informowani są o przebiegu szlaku w postaci… odległości czasowej między kolejnymi toaletami.

Nad Morskim Okiem jesteśmy jeszcze przed ósmą. Chwila przerwy i niewiele myśląc ruszamy dalej czerwonym szlakiem. Chcemy być jak najwcześniej na szczycie, żeby zdążyć przed lawiną turystów. Okazuje się jednak, że szlakiem podąża już sznureczek ludzi, którzy wyszli przed nami sporo wcześniej. Nie zamierzamy rezygnować, choć mamy w zapasie alternatywny szlak.
Kiedy zaczyna się podejście pod Czarny Staw, szlak wreszcie nabiera górskiego charakteru. Jest stromo i z wysiłkiem trzeba pokonywać każdy kamienny stopień. To tak naprawdę tylko rozgrzewka przed trudami, jakie czekają nas później. Ten krótki odcinek pokonujemy dość szybko, bez zbędnych przerw, dzięki czemu nad staw docieramy w dwadzieścia minut, zamiast planowanych trzydziestu. Szybki rzut okiem na okolicę i wędrujemy dalej, wzdłuż brzegu jeziorka.
Po drodze mijamy ekipę szykującą się do wspinaczki na któryś z Żabich Szczytów. Wśród nich jest sam Andrzej Bargiel – człowiek, który dosłownie dwa miesiące temu dokonał pierwszego zjazdu na nartach z K2 (8611 m.n.p.m). Bartek robi pamiątkowe zdjęcie.
Dalej ścieżka pnie się już stromo w górę. Odtąd trzeba uzbroić się nie tylko w cierpliwość, ale też naprawdę dobrą kondycję, wytrwałość i systematyczność w dążeniu na szczyt. Z wielu szlaków, jakimi wędrowałem w polskich Tatrach, ten jest chyba najbardziej deprymujący. Kolejne metry pokonuje się ciężko, z mozołem i nieodpartym wrażeniem, że drogi nie ubywa, a szczyt się nie zbliża. Do tego wszystkiego słońce o tej porze dnia w ogóle tu nie dociera (miejscami nawet przez cały rok, o czym świadczy leżący w żlebie wieczny śnieg), a jedyny piękny widok, to ciągle te same dwa jeziorka – Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami. Jeśli spojrzeć w górę, widać tylko skały i jasny zygzak szlaku, po którym wspinają się umęczeni turyści.
Docieramy do Buli pod Rysami. Tu chwila przerwy. Pora uzupełnić kalorie przed kolejnym długim podejściem. Później nie będzie już okazji. Jemy po dwie kanapki i popijamy sporą ilością wody. Nie zostajemy długo. Jest chłodno i wieje wiatr, dlatego nie chcemy wyziębić organizmów. Po 10 minutach znów jesteśmy na szlaku.
Wraz z pierwszymi łańcuchami pojawiają się pierwsze mieszane uczucia. Z jednej strony wreszcie jakiś ciekawy fragment szlaku, dający radość ze wspinaczki i wymagający uwagi, z drugiej zaś kolejka niewprawionych w boju turystów, którzy idą na Rysy, bo to przecież ostatnio popularny szczyt. Sporo z nich nie zdaje sobie przy tym sprawy, że to nie jest spacer po parku. Ktoś ma już łzy w oczach po pierwszej partii łańcuchów, kogoś innego zaczynają ogarniać pierwsze objawy paniki. W związku z tym tworzą się często zatory i cały zastęp ludzi zatrzymuje się przyklejony do ściany. Do tego kompletny brak wiedzy o tym, jak poruszać się po łańcuchach powoduje, że często ktoś podciąga się w górę, kiedy ktoś inny nie zwolnił jeszcze łańcucha! To nie jest kolejka do kasy w markecie – wszyscy jesteśmy na jednej ścianie i siedzenie komuś innemu na plecach ani na chwilę nie przyspieszy ruchu. Na szczęście w 90% przypadków ogarniętemu turyście sztuczne ułatwienia nie są do niczego potrzebne. Korzystamy więc z dogodnych występów skalnych oraz chwytów i wyprzedzamy zdezorientowanych ludzi kurczowo trzymających się łańcuchów.
Miejscami ruch idzie płynnie. Jednak im bliżej szczytu tym jest gorzej. Szczególnie wtedy, kiedy z Rysów zaczynają schodzić pierwsi „zdobywcy”. Często zatrzymujemy się na kilka minut i przepuszczamy kolejnych ludzi. To też dobry moment na złapanie oddechu i odpoczynek dla palących już mięśni nóg. Przemieszczamy się wahadłowo – najpierw grupka z góry, potem grupka pod górę. Największy zator zastajemy na Przełączce pod Rysami. To krótki, choć najbardziej eksponowany fragment szlaku, ale też najbardziej paraliżujący osoby z jakimkolwiek lękiem przestrzeni. Udaje się jednak jakoś przedostać przez tę ekscytującą część ścieżki i dosłownie po kilku minutach stajemy na szczycie Rysów. Zamiast w 4 godziny i 15 minut całą trasę z Morskiego Oka przechodzimy w… 3 godziny i 10 minut.

Czy warto iść na Rysy? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Na pewno warto BYĆ na Rysach, warto się pojawić dla przepięknego widoku. Ale nie oszukujmy się – przepiękne widoki są na każdej wysokiej górze! Na Rysach oczywiście unikalne, lecz rzecz w tym, że biorąc pod uwagę wyjątkowy wysiłek potrzebny do osiągnięcia wierzchołka, ilość turystów w sezonie, popularność szlaku (co w moich oczach zawsze trochę zaniża jego wartość) i wreszcie walory całej trasy, dla mnie szczyt ten jest tylko „do zaliczenia”. Po wejściu na Rysy mogę powiedzieć, że byłem w tym najwyższym punkcie w Polsce. Tak jak tysiące innych osób. Czy wybiorę się drugi raz? Na pewno nie w sezonie i na pewno nie od polskiej strony.
Robimy pamiątkowe zdjęcia i przechodzimy jeszcze na słowacki wierzchołek. Ponieważ miejsca na górze powoli ubywa, a wiatr nie daje wytchnienia, postanawiamy zejść przed drugą fala turystów. Na Przełączce ponownie zator. Kilka minut oczekiwania i jakimś cudem udaje nam się przecisnąć trochę niżej. Zejście – o dziwo – łatwiejsze niż wspinaczka. Jest mnóstwo stopni, czasem tylko wystarczy podeprzeć się rękami. Dla osoby sprawnej fizycznie i ogarniętej w wyszukiwaniu optymalnych przejść to bułka z masłem. Łańcuchy też w większości przypadków niepotrzebne. Dzięki temu możemy jakoś mijać się z wchodzącymi na szczyt. Podstawą – jak na każdym szlaku – są porządne, górskie buty o bardzo dobrej przyczepności. Wtedy każdy ruch jest pewny i niebezpieczeństwo poślizgnięcia znacząco spada.
W pewnym momencie duży korek na trasie. Z niewyjaśnionych przyczyn stoimy kilka ładnych minut. Dopiero chwilę później okazuje się, że to za sprawą ojca z dzieckiem, którzy w kaskach (rowerowych), uprzężach, połączeni linami, każdy swój ruch zabezpieczają wpinaniem karabińczyka w łańcuch. Dziecko przy tym czołga się po ścianie tak wolno, że blokuje całe wejście i całe zejście. Karabińczyk zahacza się, jest problem z przemieszczaniem, ojciec odpina i w jednym momencie traci się jakikolwiek sens używania tego całego sprzętu…
Humory dopisują, więc często żartujemy, co rozbawia nie tylko nas, ale też innych turystów. Kiedy mijamy ostatni fragment szlaku z łańcuchami śmiało maszerujemy w dół, już bez niepotrzebnych postojów i zatorów. Na Buli pod Rysami znów przerwa na posiłek. Na chwilę wygląda do nas słońce, więc podsuszamy wilgotne od potu ubrania.
Dalej podążamy w dół stromym szlakiem. Czasami da się zauważyć ubytki w stopniach, w niektórych miejscach ścieżka osunęła się po zboczu. Trzeba też uważać na drobny żwir, na którym bardzo łatwo się poślizgnąć. Jest sporo „pamiątek” – jakieś chusteczki, butelka z wodą, ktoś zostawił koszulkę, w innym miejscu puszka po napoju energetycznym. Razi w oczy taki brak kultury i potwierdza się, że to miejsce dla każdego „Janusza”.
Gdy ponownie idziemy wzdłuż Czarnego Stawu wyłania nam się prawdziwy obraz „turysty” przemierzającego najdłuższy-w-życiu-szlak-z-morskiego-oka-dotąd. Tak naprawdę są to zazwyczaj ludzie w modnych ciuchach, w nowych butach i z kijkiem do selfie. Nie brakuje trampek, które kompletnie nie pasują do tego szlaku, ale tyle da się jeszcze przejść od schroniska. Dlatego tam są. Widać różnice w zachowaniu, a zwykłe „cześć”, które czasami słyszeliśmy w drodze na Rysy, tutaj przestaje w ogóle funkcjonować.
Mamy w planach zjeść coś ciepłego w schronisku, jednak nasze plany zostają szybko rozwiane. Kiedy zastajemy harmider jak na jarmarku, a kolejka w środku sięga prawie do drzwi, rezygnujemy i czym prędzej uciekamy. Nie zostajemy nawet pięciu minut, tylko od razu pędzimy znanym już asfaltem w kierunku Palenicy Białczańskiej. Mijamy „krańcówkę” fasiągów i zaciekawiony tłum wpatrzony w jelenia na poboczu. Monotonnym krokiem, po 10 godzinach wędrówki, zmęczeni docieramy na parking. Tak kończymy wyprawę na Rysy i szczęśliwie wracamy do domu.
12 godzin później w Tatrach leży już pierwszy świeży śnieg…
– ale przede wszystkim… wspaniale opisujący swoje podróże.
Fajnie opisane 🙂 przeczytałam całość, bo szukam informacji o wejściu na rysy, a teraz mam jakiś pogląd 🙂
W jakim miesiącu tam byliście?
Bo chciałam uniknąć masy turystów.
Ja planuję ostatni tydzień sierpnia i nie w weekend. Od słowackiej strony.