Uwielbiam jeździć samochodem. Sprawia mi to wielką przyjemność, szczególnie wtedy, gdy mogę połączyć kilka swoich pasji i cieszyć się podróżowaniem jeszcze bardziej. Postanowiłem więc wsiąść w samochód i całkiem spontanicznie przejechać się dookoła Tatr. Wziąłem aparat, spakowałem kołdrę, koc i poduszki, zabrałem trochę jedzenia, parę ciuchów, buty górskie, małą kuchenkę gazową i książkę. Ponieważ pogoda w weekend miała być kiepska, to doszedłem do wniosku, że lepiej spędzić ten czas po prostu w samochodzie, niż po raz kolejny w domu z laptopem na kolanach. Planu nie miałem żadnego – ot, zwyczajnie objechać góry w około. A było to tak…
Wyjeżdżam z Wieliczki w sobotę o 12:00. W tym samym momencie zaczyna padać deszcz. Mimo wszystko kieruję się na Myślenice, a następnie Zakopianką na Nowy Targ. Stamtąd odbijam w kierunku przejścia granicznego w Łysej Polanie. Po drodze trochę się przejaśnia, więc zatrzymuję się przy Głodówce – schronisku górskim z przepiękną panoramą Tatr. Niestety tym razem szczyty toną w chmurach, ale właśnie stąd zaczynam właściwą podróż.
Chwilę później pogoda znów jest paskudna. W strugach deszczu docieram do Łysej Polany. Trochę tu tłoczno, ale po przekroczeniu granicy ruch jest wyraźnie mniejszy. Co ciekawe po słowackiej stronie łatwo spotkać rodaków. O tej porze roku chyba łatwiej niż samych Słowaków.
Nie mija dziesięć minut, a wyjeżdżam z deszczowych chmur. Kapryśna i nieprzewidywalna aura jest charakterystyczna dla tych okolic. Nawet jeśli w Polsce przechodzi właśnie ulewa, to Słowacja promienieje słońcem. I na odwrót! Góry są skuteczną barierą dla deszczu. Od razu robi się przyjemniej, więc przy najbliższej okazji zatrzymuję się na poboczu, aby podziwiać majestat Tatr.
Całkiem przypadkowo dostrzegam tabliczkę wskazującą dojazd do Chodníka korunami stromov (Ścieżki w koronach drzew) i doznaję olśnienia – widziałem kiedyś zdjęcia z tego miejsca! Sprawdzam na mapach Google i okazuje się, że to po drodze! Zapada więc spontaniczna decyzja i wkrótce ląduję w Bachledovej Dolinie.
Jest mnóstwo samochodów, więc jest też problem z parkowaniem. Nie mam wyjścia i płacę za postój 15 PLN-ów (zamiast w euro). Zmieniam buty na górskie, biorę kurtkę oraz aparat i bez żadnego przygotowania idę przed siebie. Sprawdzam na mapie, jak dostać się na górę. Nie do końca wiem, czy to dobry kierunek, ale żółty szlak wydaje się odpowiedni. Wkrótce zaczepia mnie zdezorientowana Słowaczka i pyta o drogę. Staram się pomóc, ale sam jestem tu po raz pierwszy.
Szlak najpierw ciągnie się asfaltem, by dziesięć minut później skręcić w prawo, ostro pod górę. Odtąd zaczyna się męczące podejście. Czasami jest duże błoto. Wchodzący nie mają większych problemów z przyczepnością, ale schodzący turyści często zjeżdżają na butach lub na tyłku. Górskie obuwie w takich warunkach spisuje się idealnie. Na szczycie jestem po 30 minutach.
W kasie płacić złotówkami nie można, dlatego też kupuję bilet za pomocą karty. Wstęp kosztuje 9 euro (bank przeliczył to na 41,29 zł), więc trochę sporo, ale niebawem okazuje się, że stosunek ceny do jakości jest odpowiedni. W momencie gdy otrzymuję bilet spada tak ulewny deszcz, jaki może wystąpić chyba tylko w Tatrach. Zamiast wejść na ścieżkę chowam się w zadaszonej części kasy wraz z innymi turystami. Po 20 minutach jest nadzieja na przejaśnienie, a po kolejnych 10 minutach deszcz przestaje padać i wychodzi słońce.
Ścieżka z wieżą widokową mierzy łącznie 1234 metry i oferuje nie tylko możliwość spaceru w koronach drzew. To także ścieżka dydaktyczna. Dla śmiałków jest też niewielki tor przeszkód, jednak dopiero wieża oferuje prawdziwą dawkę adrenaliny. Bardziej odważni turyści mogą przespacerować się po siatce zawieszonej 32 metry nad ziemią! Rozpościera się stąd obłędny widok na wszystkie strony świata. Chociaż pogoda jest daleka od ideału, to i tak z zachwytem obserwuję Tatry.
Kiedy dostrzegam, że nadciągają kolejne deszczowe chmury, szybko schodzę z wieży i opuszczam ścieżkę. Tą samą drogą wracam na parking (zaliczając jeden mały poślizg na błocie), przebieram się w suche ciuchy i wracam samochodem do drogi głównej.
Dalej jadę w kierunku Liptovskiego Mikuláša, najpierw drogą nr 66, a później drogą nr 537. Z prawej co rusz dogodne miejscówki do wyjścia w Tatry, z lewej widoki na rozległe tereny Słowacji. Trasa jest naprawdę malownicza, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Po drodze mijam Tatrzańską Łomnicę i Starý Smokovec. Obie miejscowości odwiedza mnóstwo turystów. Z tej pierwszej można wybrać się kolejką na Lomnický štít (Łomnicę), drugi co do wysokości szczyt w Tatrach (2 634 m.n.p.m.). Niestety jest to dość droga atrakcja.
Przed 18:00 dojeżdżam nad Štrbské Pleso (Szczyrbskie Jezioro). Tu znów pełno turystów i problemy z parkowaniem. Udaje się jednak znaleźć jedno dogodne miejsce. Później okazuje się, że niechcący stanąłem na zakazie. Na szczęście tym razem obyło się bez mandatu. Ktoś pyta mnie o busy do Polski. Niestety nie mogę pomóc. Idę na krótki spacer wzdłuż jeziora, które okazuje się bardzo urokliwe. U podnóża Tatr to atrakcja dla spacerowiczów. Wystarczy zwykłe obuwie i trochę euro na lokalne atrakcje nad wodą. Robię kilka zdjęć i wracam do samochodu.
Jeszcze przed Liptovskim Mikulášem zatrzymuję się na poboczu i jem kolację. Okolica tonie w ciepłych barwach zachodzącego słońca. To już czas poszukiwania miejsca na nocleg. Ponieważ noc zaplanowałem w „bagażniku” samochodu, to moim marzeniem jest obudzić się w miejscu z widokiem na Tatry i w takich okolicznościach wypić poranną kawę. Nie planowałem nic konkretnego – znowu postawiłem na łut szczęścia i spontaniczną decyzję.
Liptovski Mikuláš to spore miasto, znane między innymi z parku wodnego Tatralandia. Aquapark rzeczywiście wydaje się duży i robi wrażenie. Są jednak zwolennicy aquaparku w Bešeňovej, który położony jest raptem 17 kilometrów od Tatralandii. Który jest lepszy? Kiedyś będę musiał to sprawdzić.
Z miasta wyjeżdżam drogą nr 584 w stronę polskiej granicy. Mam nadzieję, że uda się wreszcie znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. I rzeczywiście – mijam wioskę Vyšné Matiašovce i jeszcze przed serpentynami znajduję idealną miejscówkę. Tego właśnie szukałem! Parkuję samochód tyłem na niewielkiej wysepce i siadam w bagażniku delektując się pięknym widokiem oraz niesamowitym spokojem. Wkrótce zaczyna zmierzchać, a z oddali nadciąga deszcz. Jestem na granicy burzy – widzę ulewę przechodzącą przez górskie stoki i słyszę szum kropel, ale nawałnica do mnie nie dociera. Dopiero po jakimś czasie zamykam się w samochodzie i zasypiam w wygodnej pościeli.
Nazajutrz robię kawę i jem śniadanie z widokiem na Tatry. Potem czytam książkę i co jakiś czas wlepiam wzrok w zielone wzgórza. Słońce próbuje przebić się przez chmury, ale nawet nie zanosi się na deszcz. Jest tak przyjemnie, że długo nie mogę się pozbierać. W końcu po 10:00 ruszam w kierunku Zakopanego. Jadę krętą, górską drogą i oglądam co jakiś czas słowackie pejzaże. Kiedy droga zaczyna opadać góry nikną za plecami, a ja ostatecznie dojeżdżam do granicy w Chochołowie.
Po drodze zatrzymuję się w przydrożnej bacówce, gdzie obowiązkowo kupuję serki. Niegdyś wszystkie zwane były „oscypkami”, lecz teraz status „oscypka” mają nieliczne i tylko te, które wytwarzane są według ściśle określonej receptury. Tak czy inaczej biorę ze sobą zapasy i pędzę dalej w stronę Zakopanego.
Tłok zaczyna się już w Kirach. Parkingi zapełnione do granic możliwości, mnóstwo turystów, a za mną ciągnie się jeszcze cały sznur samochodów. Kiedy dojeżdżam do centrum Zakopanego nie jest wcale lepiej. Krupówki zapełnione są spacerowiczami niemal w stu procentach. Postanawiam więc jechać dalej, żeby zdążyć przed największym ruchem na drodze.
Po wyjeździe z miasta trafiam jednak na ogromny korek. Nawigacja podpowiada mi inną trasę, więc bez zastanowienia skręcam w prawo, a potem w ciasną dróżkę w lewo. Jest bardzo wąsko, ale wyjeżdżam pod stromą górę i moim oczom ukazują się Tatry w całej okazałości! Dochodzę do wniosku, że warto czasem zboczyć z głównej drogi i poszukać ciekawych miejsc poza utartymi szlakami. Nawigacja pomaga mi w tym wyśmienicie.
Po 24 godzinach ponownie docieram pod Głodówkę i zatrzymuję się na punkcie widokowym. Tym samym kończę „pętlę tatrzańską”, która liczy około 200 kilometrów (plus 200 kilometrów dojazdu w obie strony z Wieliczki). Czeka mnie jeszcze powrót do domu, ale cieszę się z dobrze zagospodarowanego czasu i przyjemnie spędzonego weekendu. I chociaż pogoda nie rozpieszczała, to jednak nie była na tyle uciążliwa, żeby nie ruszyć się zwyczajnie przed siebie, bez żadnego planu. Bo brak planu czasem jest najlepszym planem!
Dodaj komentarz